Rząd planuje stworzenie listy zawodów, które mieliby wykonywać tylko ludzie. Miałoby to chronić pracowników zagrożonych rozwojem sztucznej inteligencji. Czy to dobry pomysł?
Staram się (mniej lub bardziej skutecznie) podchodzić z większym dystansem do różnych pomysłów klasy politycznej. Pamiętam, gdy któraś z polityczek rzuciła w eter modne hasła nt. likwidacji prac domowych, bez konkretów, a ludzie zaczęli przysłowiowo skakać sobie do gardeł.
Wystarczyło, że jeden zwolennik zadawania prac domowych w ograniczonym zakresie uznał, że dzieci wreszcie nie będą przeciążone nadmiarem zadań wykonywanych po nocach, a drugi – że odbiera im się możliwość pracowania w domu nad słabymi stronami. Wybuchł konflikt – mimo, iż obydwojgu chodziło de facto o to samo.
Dlatego moim zdaniem lepiej, gdy politycy wychodzą z przynajmniej wstępnym projektem, umożliwiających dyskusję nad konkretami – ale akurat na to nie mam wpływu, pozostaje więc komentowanie dostępnych nam ogólników, które opisał „Dziennik Gazeta Prawna”.
Czy potrzebujemy odgórnych regulacji?
Mam też – wbrew pozorom – dość mieszanie odczucia względem państwowych regulacji. Nie tylko tych dotyczących profesji czy zawodów. Kiedyś wprost wychodziłam z założenia, że państwo niepotrzebnie się we wszystko wtrąca i że w wielu sytuacjach obywatele lepiej poradziliby sobie bez niego. Do tej pory w wielu kwestiach tak sądzę, ale widząc dzieci sprzedające lemoniadę, kupuję lemoniadę, zamiast wzywać policję, sanepid i obrońców praw dziecka *.
Jednocześnie z perspektywy czasu wiem, że regulacje bywają niezbędne. Podejście, że ludzie są z natury dobrzy i nie potrzebują przepisów prawnych by się przyzwoicie zachowywać, jest zdecydowanie zbyt optymistyczne, zakładanie natomiast, że są z natury źli i żadne prawo im w tym nie przeszkodzi – zbyt pesymistyczne.
Czy regulacje działają? Często niewystarczająco – ale to i tak lepsze, niż ich brak. Na każdy nagłośniony przypadek łamania prawa przypadają tysiące przypadków, w których prawa nie złamano – czasami z poczucia przyzwoitości, ale czasami z obawy przed konsekwencjami.
Odkąd prawnie zagwarantowano pieszym pierwszeństwo na pasach – rzadziej giną w wypadkach. Odkąd zabroniono palić w klubach, barach i restauracjach – można spokojnie wyjść na imprezę czy spotkanie ze znajomymi. Wcześniejsze argumenty dotyczące czy to zdrowia, czy zasad pożycia społecznego i zwykłej empatii były rzucaniem grochem o ścianę. Wielu palaczy uważało, że jak ktoś nie pali, to wyłącznie jego problem i ma albo siedzieć w domu, albo wymiotować w toalecie po zatruciu dymem nikotynowym. „Wolność” należała się tylko palaczom, ale niepalącym już nie.
Regulacje dotyczące wielu zawodów znamy od dawna, a różne grupy naprzemiennie domagają się czy to ich zaostrzenia, czy poluzowania. Przeciwnicy regulacji zwykle powołują się na wolność osobistą i odpowiedzialność jednostki, która wie, co jest dla niej najlepsze. Podobno „chcącemu nie dzieje się krzywda”.
Wygodnie jest z perspektywy swojej bańki oceniać ludzi, którzy czegoś nie sprawdzili lub nie dopilnowali, więc „sami są sobie winni”. Finansista skrytykuje ludzi, którzy wzięli niekorzystny kredyt, a prawnik takich nie znających swoich praw. Tyle, że przeciętny człowiek zna się na małym wycinku rzeczywistości, który go bezpośrednio dotyczy – choćby był geniuszem, nie jest w stanie ogarnąć wszystkiego. Doba nie jest z gumy.
Idąc do prawnika chcemy wierzyć, że skończył studia prawnicze. Trafiając do szpitala wiemy, że zoperuje nas wykwalifikowany chirurg, a nie doktor polonistyki, który naoglądał się seriali o lekarzach i został przyjęty do pracy na sali operacyjnej jako tańszy odpowiednik brakujących specjalistów. Nawet kupując mleko i bułki w sklepie wierzymy, że zostały spełnione normy sanitarne.
Kiedy psychologowie czy logopedzi domagają się regulacji chroniących ich grupę zawodową, walczą nie tylko o własne interesy. Bronią też interesów zwykłych ludzi. Regulacje nie gwarantują rzetelnego podejścia – ale pomagają odsiać szarlatanów.
Zrobienie weekendowego kursu z mówcą motywacyjnym z nikogo nie zrobi wykwalifikowanego psychologia (a przynajmniej nie powinno). A osoba szukająca pomocy psychologicznej ma prawo wierzyć, że idzie do osoby, która ukończyła kierunkowa studia – lub przynajmniej zostać wprost poinformowaną, że tak nie jest. Ze sztuczną inteligencją jest podobnie. Czy psychologowie są zagrożeni przez aplikacje do „psychoterapii”, „dla osób w depresji” itp.? W pewnym sensie może i są, ale stawianie sprawy w ten sposób to trochę mieszanie skutku z przyczyną i odwracanie kota ogonem.
Kto potrzebuje regulacji?
Potrzebujemy psychologów, lekarzy, dziennikarzy, radiologów, nauczycieli, pisarzy, prawników – a nawet urzędników i – o zgrozo – polityków. We wszystkie te dziedziny wkracza sztuczna inteligencja i nieraz jest ochoczo wykorzystywana.
Obawy o utratę pracy wcale nie są nieuzasadnione.
Można mówić, że „jakość obroni się sama”, „dobrych fachowców nie wyprze AI”, a „technologia jedynie przyspieszy i ułatwi pracę”. Tyle, że tezy o „jakości, która obroni się sama” słyszeliśmy już czy to w kontekście prasy zastępowanej internetem, czy upadających księgarń, a poza bardzo dobrymi specjalistami, którzy i tak sobie poradzą, oraz osobami tak niekompetentnymi, że nigdy nie powinny znaleźć się w zawodzie, jest jeszcze cała masa ludzi przeciętnych. Takich, którzy zasługują na to, by móc w spokoju wykonywać swoją pracę i którzy jak najbardziej mają prawo się obawiać, że stracą ją z powodu technologii.
Wcale nie zdziwiłabym się też, gdyby w niektórych branżach nastąpiła luka pokoleniowa. Nikt nie zostaje od razu specjalistą – od czegoś trzeba zacząć. Jeśli znikną pogardzani wszędzie stażyści, bo „prostsze zadania może wykonywać sztuczna inteligencja” – to kto i jak będzie przyuczał nowych do zawodu?
Przede wszystkim jednak: za bardzo skupiamy się na tym wycinku problemu, pomijając jego pozostałą część. Regulacje dotyczące zawodu lekarza nie zostały wprowadzone po to, by chronić lekarzy – a pacjentów. To pacjenci, klienci, uczniowie, czytelnicy czy obywatele powinni być głównymi beneficjentami tego typu ograniczeń.
Jeśli na liście zawodów chronionych przed negatywnym działaniem sztucznej inteligencji znalazłby się np. psycholog – to na czym by to w praktyce polegało? Czy miałby zakaz stosowania tego typu aplikacji i używania danych pacjentów do szkolenia AI?
Z jednej strony byłby to dobry krok – pozwalający na uniknięcie sytuacji, w której specjalista – w dobrej lub złej wierze – naciska na korzystanie z takich narzędzi, lub wręcz uzależnia terapię od wyrażenia na to zgody. Z drugiej strony jednak – przecież takie aplikacje i tak istnieją. Czy nie skończyłoby się więc na tym, że osoby w kryzysie i tak po nie sięgną, nie informując o tym swojego terapeuty? Albo wybiorą łatwiej dostępną rozmowę z czatbotem, zamiast wizyty u specjalisty?
Dramatycznie brakuje nauczycieli, a wielu obecnych w zawodzie już dawno zamieniło pasję na frustrację. Czy specjalna regulacja chroniąca ich przed wpływem AI pomoże? Czy naprawdę trzeba odbijać piłeczkę od „ochrona przed AI” do „zastąpmy nauczycieli sztuczną inteligencją”? O wielu bolączkach szkolnictwa słyszałam i naprawdę – to nie kwestie związane ze sztuczną inteligencją stanowią największy problem polskiego systemu oświaty. Dużo większym problemem jest to, że mówiąc o „nowoczesnej w szkole” ma się na myśli wpakowanie do niej więcej technologii, zamiast nowoczesnego podejścia do psychologii i pedagogiki z jednej strony oraz nowoczesnego kształcenia i traktowania pedagogów z drugiej. Nauczycieli wypiera polski sposób myślenia o systemie edukacji, a nie sztuczna inteligencja.
Więcej barier, niż korzyści
Zawody regulowane to mnóstwo barier stawianych przed ludźmi, którzy mają do danej profesji predyspozycje – ale zdobycie wymaganego „papierka” przekracza ich możliwości. Nie każdy ma rodziców, którzy sfinansują dodatkowy kurs czy studia, nie każdy ma czas i środek transportu, by dojeżdżać w weekendy na szkolenia do dużego miasta, czy po prostu użerać się z osobami prowadzącymi dane zajęcia, których kompetencje mogą przedstawiać wiele do życzenia.
Na kursie dla wychowawców kolonijnych dowiedziałam się swego czasu, że trzeba dzieci zmuszać do jedzenia, a tym wegetariańskim wmuszać mięso – i była to najłagodniejsza z przedstawionych tam bzdur. Szkolenie prowadziły osoby z wieloletnim doświadczeniem w pracy na obozach i koloniach, posiadające wszystkie potrzebne zaświadczenia.
Dodatkowa regulacja nie tworzy wykwalifikowanych pracowników. Tworzy papierek.
Dlaczego o tym piszę i jaki to ma związek z osobami, których zawód miałby być chroniony przed AI?
Nie znamy żadnych szczegółów proponowanego pomysłu, a już na etapie założenia sugeruje nam się, że regulacji miałaby podlegać nie tyle sama sztuczna inteligencja – co poszczególne zawody. Dana osoba musiałaby więc jakoś udowodnić, że wykonuje zawód, który podlega ochronie przed AI. Coś, co ma teoretycznie pomóc branży kreatywnej, mogłoby jej w rzeczywistości zaszkodzić.
Nie każdy dziennikarz kończył dziennikarstwo, nie każdy pisarz – polonistykę, nie każdy rysownik – akademię plastyczną. Mamy muzyków, którzy nie skończyli studiów muzycznych i grafików komputerowych, którzy nigdy nie studiowali.
Czy stworzenie katalogu zawodów chronionych przed AI nie oznaczałoby bardziej rygorystycznego zdefiniowania tych zawodów i w praktyce zablokowania dostępu do nich osobom, które już taki zawód wykonują? Właśnie dlatego, że to „wolny zawód” – więc z zasady obłożony mniejszą ilością obostrzeń? Wybierany przez ludzi, dla których właśnie taki styl życia i pracy jest najbardziej odpowiedni?
Same regulacje dotyczące AI są jak najbardziej potrzebne. Ludzie lubią sięgać po rozwiązania, które wymagają mniej wysiłku – w tym po technologię. Mogłoby się wydawać, że odbiorcy chcą wartościowych treści, tylko twórcy idą na łatwiznę. To jednak krzywdzące uproszczenie.
Pomijając różne kwestie wynikające z uwarunkowań społecznych czy kulturowych – lubimy myśleć o sobie dobrze. W praktyce jednak, gdybyśmy jako odbiorcy rzeczywiście skupiali się wyłącznie na wartościowych treściach – księgarnie byłyby popularniejsze od TikToka, a patostreaming umarłby śmiercią naturalną.
Jeśli wyjdziemy poza naszą bańkę – okaże się, że fake newsy czy treści wygenerowane przez sztuczną inteligencję są ochoczo udostępniane także przez osoby będące teoretycznie przeciwne takim zjawiskom. Bez wcześniejszej weryfikacji czy oznaczenia.
Zanim więc rzucimy kamieniem w autorów, którzy korzystają w pracy z LLMu – warto zadać sobie pytanie, czy i co społeczeństwo zrobiło, aby ich do tego zniechęcić. Jeśli odbiorca domaga się usługi „szybko i tanio”, bo na taką rzetelnie przygotowaną przez człowieka nie ma ochoty ani czekać, ani za nią płacić – to może rzeczywiście istnieje potrzeba nie tylko ochrony klienta przed byle jakim towarem, ale także twórcy przed byle jakim klientem?
Wolałabym, żeby książki tworzył człowiek, nie algorytm – jednocześnie pamiętam wysyp tanich książeczek, fatalnie napisanych i brzydko zilustrowanych, których nie wytworzyła sztuczna inteligencja. Były modne – bo tanie i łatwo dostępne. Nie powiem, że jakością nie odbiegały od tych sztucznie wygenerowanych, bo odbiegały – na niekorzyść. Hołdowanie niskim standardom w wyborach konsumenckich stanowiło problem na długo przed pojawieniem się AI – sztuczna inteligencja to po prostu jego kolejna odsłona.
Same regulacje dotyczące sztucznej inteligencji są potrzebne – i już istnieją, np. AI Act. Bardziej szczegółowe przełożenie ich na praktykę zawodową poszczególnych profesji przez ludzi, którzy się na tym znają, też nie zaszkodzi. Wypracowanie takich standardów w ostatecznym rozrachunku pomogłoby uporządkować chaos i ułatwić pracę. Jednak pomysł stworzenia specjalnego katalogu zawodów chronionych przed wpływem AI nie jest moim zdaniem dobrym rozwiązaniem. Nie wiem, jak miałby wyglądać i w jaki sposób próbowano by wyegzekwować taką ochronę w praktyce – zwłaszcza w branży kreatywnej.
Jak już pisałam wyżej – stworzenie katalogu chronionych profesji wiązałoby się z poszerzeniem listy zawodów regulowanych, a nie każdy artysta ma kierunkowe wykształcenie. Na czym by więc w praktyce takie regulacje polegały?
Czy grafik komputerowy po kierunkowych studiach nie mógłby korzystać z wbudowanych funkcji w Photoshopie – ale pracownik biurowy miałby takie prawo, nie podlegając ochronie przed „zgubnym” wpływem technologii? Zamiast więc zlecić zadania chronionemu profesjonaliście, firma może poprosić sekretarkę, by za pomocą aplikacji wygenerowała obrazek do dokumentu. Graficy na pewno się z takiego obrotu sprawy ucieszą.
Dziennikarze-factcheckerzy także z pewnością docenią fakt, iż nie wolno im korzystać z narzędzi AI przy pomocy wykrywania chociażby sztucznie wygenerowanych politycznych fake newsów. Poświęcą więcej czasu na szukanie ręcznie, zrobią mnie analiz – za to dokładniejszych, które mało kto przeczyta, bo odbiorca zadowoli się fejkiem powielonym przez znajomego, tudzież na szybko zapyta ChatGPT o opinię. Autorzy podcastów zaś, obecnie zmuszani przez platformy do zgody na transkrypcję ich głosu na tekst zostaliby przez państwo zmuszeni do tego, by taka transkrypcja była niemożliwa. Dla ich dobra oczywiście – jeśli chcą udostępnić swoją twórczość w formie tekstu, niech siedzą nad tym sami lub zatrudnią zawodowego pisarza i zapłacą mu tyle, żeby im się wszystkiego odechciało. Szkoda, że nikt nie wpadł na regulację, która oddawałaby decyzyjność samym twórcom.
Reasumując – lista zawodów chronionych przed AI nie sprawia wrażenia, jakby miała kogokolwiek chronić. Wygląda raczej jak kolejny pomysł, by w sposób szybki, nieprofesjonalny i po łebkach stworzyć dokument, który w praktyce więcej problemów wygeneruje, niż rozwiąże. Złośliwi stwierdziliby zapewne, ale nie bez racji, że wygląda on, jak halucynacje ChatuGPT…
Źródła:
Urszula Mirowska-Łoskot, Powstanie katalog profesji specjalnie chronionych przed wpływem sztucznej inteligencji – Dziennik Gazeta Prawna, 25.11. 2024
*wedle mojej wiedzy to legalne, ale są też tacy dowodzący, że jest inaczej i nie chcę tutaj tego roztrząsać, bo nie o tym jest ten tekst.