Aplikacje parentingowe oferują pomoc w rodzicielskich zmaganiach – w zamian żądając najintymniejszych szczegółów z życia naszych dzieci. Czy rodzice powinni z nich korzystać?
Temat aplikacji dla rodziców wydaje się być jednocześnie banalny i trudny. Z jednej strony kwestie dotyczące dzieci są często marginalizowane, jednocześnie sami rodzice, mimo, iż stanowią znaczną część polskiego społeczeństwa, są jedną z grup najczęściej krytykowanych. Obrywa im się w zasadzie za wszystko i od prawicy, i od lewicy, i ze strony osób bezdzietnych, i od innych rodziców.
Czy współcześni rodzice naprawdę mają łatwiej?
Nie pomaga obiegowa opinia, jakoby wszystko, co najgorsze, było doświadczeniem naszych matek i babć, zaś współczesne matki, żyjące w XXI wieku, mają łatwiej. Wzrosła nasza stopa życiowa, jesteśmy bardziej rozwiniętym społeczeństwem, osoby wchodzące obecnie w rodzicielstwo mają mnóstwo udogodnień, których starsze pokolenia mogą im pozazdrościć: większe mieszkania, nowoczesne sprzęty, leki i terapie, których kiedyś nie było, wsparcie podobnych ludzi w social mediach, cała wiedza dostępna na wyciągnięcie ręki, aplikacje, które poprowadzą matkę za rączkę od momentu planowania ciąży po wprowadzenie potomka w dorosłość…
Zwolennikom tej teorii umykają zarówno jasne strony wychowywania potomstwa we wcześniejszych latach, jak i wyzwania współczesności.
Przy wszystkich wadach dawnych czasów – osoby wychowujące wtedy dzieci częściej miały wsparcie sąsiadów czy rodziny. Nie wymagano od nich ciągłego nadzoru nad podopiecznymi, a nieświadomość wielu ryzyk czy niebezpieczeństw dawała poczucie spokoju.
Obecnie zaś państwo i społeczeństwo nakładają na rodziców szereg wymagań i obowiązków, nieraz wzajemnie się wykluczających. Szeroki poziom wsparcia w internecie wiąże się z jeszcze większym poziomem krytyki i hejtu. Większy zasób wiedzy medycznej czy pedagogicznej nie przekłada się bynajmniej na więcej czasu, by tę wiedzę przyswoić, zaś internet, w którym można znaleźć te informacje, jest pełen dezinformacji czy innych treści które szkodzą, zamiast pomagać.
Dlatego długo wahałam się przed wzięciem na warsztat omawianego tematu. Nie chciałam pisać kolejnego przemądrzałego tekstu spod szyldu „nieodpowiedzialni, niedouczeni i leniwi rodzice robią krzywdę swojemu dziecku, ponieważ…” – jakich pełno jest w internecie.
Łatwo jest rzucić kamieniem. Tymczasem, chociaż to rodzice dokonują wyborów – robią to w określonym kontekście i zazwyczaj w dobrych intencjach. Chcą dobrze, ale mają mnóstwo obaw i wątpliwości – i ktoś te obawy wykorzystuje.
Aplikacje do wszystkiego
W dobie aplikacji do wszystkiego mamy więc nowocześniejsze rozwiązania w miejsce starszych wynalazków.
Dzięki specjalnym programom na smartfona możemy prowadzić notatki dotąd robione na papierze. Możemy monitorować, czy dziecko oddycha (dzięki monitorom oddechu jak np. Owlet czy Oxylink). Radiowe nianie z czasem zostały wyparte przez nowocześniejsze wideonianie, a obecne rozwiązania umożliwiają rodzicom – w zależności od interpretacji – doglądanie lub podglądanie malucha przez smartfona (za pomocą takich usług, jak np. Bibino czy BabyCam).
Producenci oprogramowania zadbali o to, by rodzice związali się z ich produktami od samego początku. Istnieją więc programy do monitorowania cyklu i do planowania ciąży. Takie, które umożliwiają przejście przez samą ciążę (np. Preglife czy Ciąża+). Zdarzało mi się czasami usłyszeć narzekania przyszłych matek na konieczność noszenia ze sobą papierowej karty ciąży – „bo do tego powinna być aplikacja”. Nie byłabym specjalnie zdziwiona, gdyby okazało się, że niektórzy ginekolodzy stosują tego typu rozwiązania obok papierowego dokumentu.
To jednak dopiero początek. Po pojawieniu się noworodka rodzice bombardowani są ofertą dziesiątek czy setek usług – analogowych i cyfrowych. Czasami aplikacja jest „jedynie” dodatkiem do innego gadżetu, czasami samodzielnym produktem. Producenci zachwalają korzyści sugerując, że dziecko straci coś ważnego, jeśli jego matka nie skupi się na ich programie w telefonie.
Piszę „matka” – ponieważ statystycznie to na kobiety przypada większość obowiązków związanych z opieką nad potomkiem. Przyczyny tego zjawiska można by szerzej opisać w artykule socjologicznym czy feministycznym, nie będę ich więc rozwijać w serwisie poświęconym technologiom. Nie oznacza to jednak, że mężczyźni nie powinni się przejmować – wręcz przeciwnie. Powiedziałabym nawet, że wraz ze wzrostem roli ojcostwa panowie mogą stać się kolejnymi ofiarami działań marketingowych i pozostać nieświadomymi problemu, gdy krytyka skupi się wyłącznie na matkach. Podobnie jak krytykuje się sharenting wśród influencerek opisujących swoje macierzyństwo, a panów w podobnej sytuacji chwali się za normalizowanie pozytywnych wzorców ojcostwa.
Mamy więc różne apki do w zasadzie wszystkiego. Aplikacje typu Baby Story zachęcą nas do zdawania fotorelacji z życia dziecka w mediach społecznościowych, a takie programy, jak np. BabyManager, Dziecko+, Baby Tracker oferują śledzenia rozwoju potomka i zachęcające do prowadzenia elektronicznego dziennika już od dnia narodzin. Wymagają podania imienia, płci, daty urodzenia, czasami też naszej z nim relacji. BabyManager zachęci, aby z dokładnością co do minuty zanotować czas rozpoczęcia i zakończenia nie tylko zabawy, kąpieli czy mycia zębów, ale także kontaktu skóra do skóry. Pozwoli monitorować temperaturę ciała, sen, zawartość pieluszki czy ilość spożytego pokarmu.
Apliakcja Glow Baby Tracker wykorzystuje sztuczną inteligencję, by na bazie podanych danych przewidywać zachowania niemowlęcia. Ma „pomóc” matkom i ojcom w dostępie do informacji, monitorowaniu wagi i wzrostu, ilości odciągniętego i spożytego pokarmu, zmianie pieluch czy snu. Zachęca do nagrywania za jej pomocą ważnych wspomnień, jak pierwszy uśmiech czy pierwsze kroki – oraz do porównywania swojego dziecka z „milionem innych”. Twórcy chwalą się wykorzystaniem „zaawansowanej technologii sztucznej inteligencji, aby oferować spersonalizowane spostrzeżenia i prognozy”.
O sztuczną inteligencję oparta jest też aplikacja firmy Capella, opisana na instagramowym profilu serwisu TECHSPRESSO.CAFE. Ma rozpoznawać przyczyny płaczu dziecka, nagrywając jego głos, zbierając mnóstwo danych.
Reasumując: twórcy tego typu rozwiązań zachęcają użytkowników do relacjonowania dokładnego przebiegu dnia niemowlaka. Matka ma dokładnie, co do minuty, wyspowiadać się ze wszystkich czynności opiekuńczych i pielęgnacyjnych. Powinna wklepać w telefon każdą zmianę pieluszki i słuchać przykazań aplikacji odnośnie tego, kiedy tej zmiany dokonać. A w nagrodę smartfon powie jej, kiedy dziecko jest smutne lub głodne.
Wysoka cena wygody
Poza środowiskami skupionymi wokół idei dzieciństwa bez ekranów, opisywane rozwiązania nie budzą większych kontrowersji, wręcz przeciwnie: stanowią wygodną, nowoczesną i atrakcyjną alternatywę względem tradycyjnych metod.
Łatwiej podglądać śpiące dziecko przez kamerkę, niż co chwila zaglądać do jego pokoju. A mając większe zaufanie do technologii niż do ludzi, spokojniej oddaje się dziecko do żłobka wiedząc, że będzie można do niego zajrzeć za pomocą telefonu. Trudno także zaprzeczyć, że mając smartfon ciągle przy sobie, łatwiej potrzebne rzeczy trzymać właśnie tam.
Nie ma też nic złego w szukaniu odpowiedzi na nurtujące nas pytania, w monitorowaniu rozwoju dziecka czy w uwiecznianiu istotnych chwil i dzieleniu się nimi z bliskimi. Nie każdy ma wsparcie bliskich czy dobrą intuicję, a niektórym prowadzenie dokładnych notatek daje poczucie kontroli i bezpieczeństwa.
Zagrożenia
W natłoku rodzicielskich obowiązków łatwo jednak przegapić niebezpieczeństwa, jakie niosą tego typu aplikacje. Jednym z najbardziej oczywistych wydają się zagrożenia dla prywatności. W BabyTracker można albo jednym kliknięciem zgodzić się na przekazanie danych partnerom firmy, albo bardziej się nakombinować, by tej zgody odmówić… po czym i tak zostać zmuszonym do przekazania danych do Google’a czy Firebase. Dziecko+ otwarcie wymusza zgodę na personalizowane reklamy, bazujące na wprowadzonych danych (takich jak np. wiek dziecka). Glow Baby Tracker natomiast nie tylko przyznaje się do wykorzystywania danych do szkolenia AI, ale wręcz się tym reklamuje. Politykę prywatności mało kto czyta – i mało kto się nią przejmuje. Dla wielu ludzi fakt, że dane o ich dziecku są wykorzystywane do tworzenia personalizowanych reklam nie będzie wadą, a zaletą.
Dla osób związanych z technologiami równie oczywisty będzie problem cyberbezpieczeństwa. Przeciętny rodzic nie zastanawia się, kto ma dostęp do nagrań z wideoniani. Gdy zostałam matką, praktycznie nikt nie zwrócił na to mojej uwagi – za to sugestie, że nie decydując się na tego typu rozwiązanie narażam bezpieczeństwo własnego dziecka, słyszałam bardzo często.
Mniej oczywiste zagrożenie to kultura stadna i polaryzacja – wbrew pozorom nie tylko ta internetowa, chociaż social media znacznie nasiliły problem. Na grupach rodzicielskich hejt jest widoczny chyba bardziej, niż na pozostałych – w zasadzie w każdym możliwym temacie. Jeśli matka zapyta o aplikację do rozpoznawania płaczu dziecka, z dużym prawdopodobieństwem spotka się z hejtem z jednej czy drugiej strony, zamiast z merytoryczną odpowiedzią.
Zarówno przy rodzinnym stole, jak i na internetowym forum istnieje spora szansa udzielenia nieadekwatnej porady, zbagatelizowania czyichś realnych problemów czy przeniesienie własnych lęków na innego rodzica. To, że jedna matka musi na polecenie lekarza dokładniej monitorować posiłki swojego dziecka i wykorzystuje do tego aplikację nie oznacza, że dzieci pozostałych grupowiczek także potrzebują analogicznego monitorowania, o wbijaniu ich danych do jakiejś aplikacji nie wspominając.
Dochodzi też kwestia przyzwyczajania dzieci do elektroniki. Maluch, którego cyfrowy ślad powstaje już na etapie życia płodowego, dostaje dedykowaną specjalnie jemu aplikację, gdy tylko pojawi się na świecie. Smartfon będzie mu towarzyszyć przy każdej zmianie pieluszki czy kąpieli. Jakie jest prawdopodobieństwo, że rodzice doczytają o wpływie ekranów na dziecięcy mózg, a jaka na to, że podarują trzylatkowi telefon lub tablet na urodziny? Niektórzy producenci wprost reklamują swoje gry jako dedykowane 2-5 latkom (np. Gkgrips).
Istnieją już roboty mające zastąpić przyjaciół dzieciom z problemami społecznymi. Niedawno jeden z producentów tego typu zabawek zbankrutował, a media zaczęły rozpisywać się o traumie, jaką może wywołać u dzieci odłączenie ich „przyjaciela” od internetu. Post factum – chociaż te pytania powinny paść, zanim ktoś w ogóle wypuścił te zabawki na rynek.
Środowiska rodzicielskie zwróciłyby jednak uwagę na coś innego, niż bańka prywatnościowa czy technologiczna – na odbieranie maluchom uwagi matki, a rodzicom – ich kompetencji. W mniejszym lub większym stopniu mamy tutaj do czynienia z przenoszeniem decyzyjności z opiekuna (i jego doświadczenia czy intuicji) na aplikację. Skoro argumentem na rzecz wideoniani ma być konieczność natychmiastowej reakcji na potrzeby dziecka i zaoszczędzenia tej jednej sekundy między jego poruszeniem się, a pierwszym zakwileniem – to czy powinno się marnować czas na zaznaczanie w telefonie, że dziecko właśnie zaczęło płakać?
Według zarówno ludowych mądrości, jak i współczesnej wiedzy medycznej i psychologicznej, noworodka karmi się na żądanie, przytula, kiedy tego potrzebuje, a pieluchę zmienia wtedy, kiedy jest mokra. Widząc pierwszy uśmiech dziecka – odpowiada się na niego, obserwując pierwsze kroki – okazuje radość, a nie biegnie po telefon, by odpalić aplikacje. Relacja między rodzicem i dzieckiem tworzy się poprzez czynną obecność, metodą prób i błędów, osobistych chwil smutku i szczęścia, a nie poprzez traktowanie niemowlaka jak zabawki Tamagotchi.
Rodzic nie musi spowiadać się żadnej aplikacji z najbardziej osobistych chwil swojej rodziny. Nawet prokurator na przesłuchaniu czy ksiądz w konfesjonale nie każą tłumaczyć się z każdej zmiany pieluszki i nie zapytają, ile dokładnie mililitrów mleka matka odciągnęła, bo pewnie za mało, więc zaniedbuje dziecko. Przeciętna matka wie zdecydowanie lepiej, jak zadbać o swojego potomka, niż dowolna aplikacja – bazująca lub niebazująca na AI. Wszystko to wydaje się oczywiste – a mimo to aplikacje parentingowe wciąż mają liczne grono zwolenników.
Warto też zwrócić uwagę na niewinne pozornie prowadzenie dziennika – zapisywanie „kamieni” milowych” rozwoju malucha, pierwszych uśmiechów, słów i kroków, robienie za pomocą aplikacji zdjęć, którymi można podzielić się z rodziną. Zwłaszcza, jeśli jedynym miejscem ich przechowywania jest aplikacja.
Kiedyś tego typu pamiątki trzymano w formie papierowej – i jej zmiana na cyfrową ma zdecydowanie większe znaczenie, niż w przypadku notatek codziennych lub biznesowych. Uzupełnione albumy malucha stanowiły prezent na 18-te urodziny dziecka, czasem były mu przekazywane w prezencie dopiero, gdy samo stawało się ojcem lub matką. Papier jest trwały. A jaka jest szansa na to, że dzisiejszy niemowlak będzie mógł odczytać swój „dziennik” w aplikacji popularnej 18 czy 25 lat wcześniej?
Nowa odsłona starego problemu
Uwzględniając wszystko powyższe byłam mocno zdziwiona popularnością omawianych rozwiązań. Czy jednak opisywane zjawisko rzeczywiście powinno dziwić?
Średnio od 20 lat słyszę od różnych osób, że powinnam zawodowo zająć się pracą z dziećmi. Rozmówcy mają różne intencje, ale jako argument pojawia się często: „bo tam jest praca i tam są pieniądze, rodzice zawsze władują w dzieci swój ostatni grosz„.
Fakt – rodzice, o ile tylko mają taką możliwość, chętnie inwestują w dobro własnych dzieci. Wokół tego zjawiska wyrósł cały rynek dóbr i usług – i stworzone kolejne potrzeby, by upchnąć na tym rynku jeszcze więcej produktów, a nic nie sprzedaje się tak dobrze, jak strach i silne emocje. Zaryzykuję stwierdzenie, że to właśnie one są głównym motorem napędowym istnienia tego typu usług.
W Polsce w mniemaniu społecznym kobieta traci podmiotowość w momencie zajścia w ciążę. Od tego momentu jej brzuch staje własnością wszystkich w okół, zaś ona sama musi na siebie uważać, żeby nie zaszkodzić „maleństwu”, „dzieciąteczku” i już zawsze się o nie bać. Ze wszystkich stron usłyszy „dobre rady”, podszyte – wypowiedzianą lub nie – groźbą odnośnie tego, co złego się stanie, gdy się do tych rad nie zastosuje. Na porodówkę trafi już z solidną dawką informacji (nieraz sprzecznych ze sobą) o tym, jakie niebezpieczeństwa czyhają na noworodka. Co innego przeczyta w literaturze fachowej, co innego na forach dla mam, co innego usłyszy u lekarza, a co innego od matki czy teściowej. Obejrzy mnóstwo reklam produktów niezbędnych w opiece nad noworodkiem nie mając nawet świadomości, że ma do czynienia z reklamą (chyba, że akurat dana influencerka parentingowa oznaczy płatną współpracę). Finalnie po porodzie będzie drżeć ze strachu, czy zapewnia dziecku dość bliskości, pokarmu, ciepła, snu, opieki i bezpieczeństwa. Wyjdzie wyposażona w garść ulotek reklamowych, kolejne dostanie od położnej w czasie wizyty domowej, rodzina zacznie się zjeżdżać, żeby powitać nowego członka rodziny – i „pocieszyć” świeżo upieczoną mamę, że „szkodzi dziecku, ponieważ…”, ale niech się nie przejmuje i po prostu zacznie robić tak, jak radzi babcia/ciocia/kuzynka. Młoda stażem matka ucieknie więc do jakiejś grupy wsparcia w mediach społecznościowych, gdzie też usłyszy, że robi coś źle, ponieważ…
Ten strach od lat wykorzystywali i monetyzowali producenci różnych kosmetyków, pokarmów czy akcesoriów dla dzieci – i po prostu wraz ze wzrostem roli smartfonów rozszerzyli swój asortyment o kolejne produkty. Reklama aplikacji „Nestle Zdrowy Start” obecna jest w rozdawanej w szpitalach Książeczce Zdrowia Dziecka sprzed 10 lat wraz z innymi reklamami oferującymi kosmetyki czy witaminy dla niemowląt.
Zanim zaczęłam się ze wszystkimi kłócić o to, że nie dam czterolatkowi jakiejś gry na smartfonie mimo, iż producent zaleca ją dla dzieci od 4 r.ż., stoczyłam wcześniej analogiczne kłótnie o karmienie zupką ze słoiczka czteromiesięcznego niemowlaka, bo przecież producent na słoiczkach napisał, że „już trzeba” (dziwnym zbiegiem okoliczności używane przez producentów określenia „zalecamy od” ewoluują w odbiorze społecznym i marketingu szeptanym do „trzeba”).
Twórcy aplikacji parentingowych wiedzą o tych dręczących matki strachu, wątpliwościach i poczuciu niedawania rady. Podsycają wątpliwości i emocje – a następnie oferują lekarstwo.
Wiedzą też o czymś jeszcze. „W miarę dalszego korzystania z aplikacji uczy się ona na podstawie Twoich uwag, dostarczając dostosowanych porad, które pomogą Ci zaspokoić wyjątkowe potrzeby Twoje i Twojego dziecka.” – głosi reklama Glow Baby. Ile matek niemowlaków miało szansę usłyszeć, że ich potrzeby są ważne, a ich uwagi mają znaczenie, ze strony swojej rodziny? Mam tylko nadzieję, że było ich więcej, niż przeczytało takie słowa w aplikacji.
Wybierajmy mądrze
Nie zamierzam nikogo zmuszać do rezygnacji z aplikacji parentingowych – bo nie chcę być kolejną specjalistką od wychowywania cudzych dzieci. Ostatecznie to rodzice wybierają rozwiązania, jakie uważają za najbardziej adekwatne dla potrzeb swojej rodziny.
Zachęcam jednak do refleksji i trzymania ręki na pulsie. Przed zainstalowaniem aplikacji poleconej nam przez koleżankę czy lekarza warto zadać sobie pytanie, czy realnie jej potrzebujemy. Producenci będą nas przekonywać, że tak – ale w swoim własnym, a nie w naszym interesie. A koleżanka czy lekarz (czyli specjalista od medycyny, a nie technologii) mogą nie być świadomi ryzyka. W praktyce może się okazać, że skorzystanie z danego programu przyniesie naszej rodzinie więcej szkód, niż korzyści.
Kluczowe, chociaż trudne po wielu nieprzespanych nocach, będzie zdiagnozowanie problemu i jego przyczyn. Czy myślimy o pobraniu danego programu, bo wszyscy znajomi rodzice go używają czy dlatego, że coś w funkcjonowaniu naszego dziecka nas niepokoi? Jeśli to drugie – to czy kompulsywne monitorowanie czasu karmienia czy snu nie zwiększy jedynie naszych lęków? Czy zamiast odruchowo kliknąć „pobierz i zainstaluj” nie lepiej poszukać innego rozwiązania, a jeśli już zdecydujemy się na aplikację – to poszukać takiej bardziej szanującej prywatność?
Człowiek jest istotą społeczną – i potrzebuje przede wszystkim kontaktu z drugim człowiekiem. Dotyczy to zwłaszcza dzieci w pierwszych etapach życia. Niemowlę odniesie więcej korzyści z kontaktu z wiecznie niewyspanym nieidealnym rodzicem, który wprawdzie nie rozumie przyczyn płaczu, ale przynajmniej przytuli bez wskazówek aplikacji, niż z takim, który skupi się na budowaniu relacji ze smartfonem, zamiast z własnym dzieckiem.
Źródła:
1. Gosia Fraser, Aplikacja Flo do monitorowania miesiączki przekazywała wrażliwe dane Facebookowi i Google – techspresso.cafe, 21.01.20212.
2. Czy poświęcisz prywatność dziecka by poczuć się lepszym rodzicem? (https://play.google.com/store/apps/details?id=com.glow.android.baby
3. Małgorzata Oberlan, Monitoring w przedszkolu i żłobku. Kto podgląda dzieci? – nowosci.com.pl, 4.02.20174.
4. Kamery w przedszkolu lub żłobku – mzmp.pl, 2.11.20185.
5. Marta Korotko, Usłyszał dziwne dźwięki w pokoju dziecięcym. Kamera skanowała wszystko, łącznie z łóżeczkiem – edziecko.pl, 24.02.20246.
6. Daniel Sokolov, Vernetzter Kinderroboter Moxie AI nutzlos, weil Firma pleite ist – heise.de, 11.12.2024