Okulary z rozpoznawaniem twarzy. Dlaczego warto się bać?

Dwaj technoentuzjaści połączyli inteligentne okulary do robienia zdjęć z wyszukiwarką i funkcją rozpoznawania twarzy. Zarzucono im działanie na rzecz stalkerów. Czy słusznie?
Rozpoznawanie twarzy w zwykłych okularach. Czy jest się czego bać? Fot. Gerald Hartl / Unsplash
Rozpoznawanie twarzy w zwykłych okularach. Czy jest się czego bać? Fot. Gerald Hartl / Unsplash

Dwaj technoentuzjaści połączyli inteligentne okulary do robienia zdjęć z wyszukiwarką i funkcją rozpoznawania twarzy. Zarzucono im działanie na rzecz stalkerów. Czy słusznie?

Na początku jesieni przez internet przetoczyła się informacja o dwóch studentach (Caine Ardayfio i AnhPhu Nguyen) z USA, którzy połączyli okulary firmy Meta z technologią rozpoznawania twarzy i wyszukiwarką.

Panowie prowadzą harvardzki Augmented Reality Club. AnhPhu Nguyen, jak sam przyznaje na swoim profilu w sieci społecznościowej X, pracuje nad AI, XR i robotyką. Zajmuje się się tzw. „Human Augumentations” – „ulepszaniem” człowieka za pomocą technologii.

Ich zdaniem, dzięki technologii człowiek ma stać się sprawniejszy „fizycznie i poznawczo”. Rozmawiając z dziennikarzami studenci rozwodzili się w superlatywach nad transhumanizmem; zanim Nguyen zaprezentował kontrowersyjne okulary, zaprojektował monokl do nakładania wirtualnych obiektów na pole widzenia, mówiąc wtedy o „superinteligencji dostępnej za pomocą monokla AR”, Ardayfio zaś w jednym z wywiadów miał wprost powiedzieć, że nie musimy już polegać wyłącznie na genach.

Technologie w służbie człowiekowi

Chociaż „Human Augumentations” na pierwszy rzut oka wydaje się jedynie zajawką dla fanów SF, to idea ma swoich zwolenników. Nie bez powodu.

Łatwo jest traktować wszelkiego rodzaju technologiczne ulepszenia ciała jako niebezpieczną zabawkę dla gadżeciarzy, a już na pewno łatwo krytykować wszelkie tego typu udogodnienia będąc osobą młodą, dobrze zbudowaną, zdrową i pełnosprawną. Tymczasem, lekarze czy naukowcy od lat pracują, jeśli nie nad wzniesieniem ludzkości na „nowy i lepszy” poziom rozwoju, to przynajmniej nad poprawą długości i jakości życia człowieka.

Mamy więc leki, antybiotyki i zaawansowaną chirurgię, jak i neurochirurgię. Lepiej słyszymy dzięki aparatom słuchowym i lepiej widzimy dzięki okularom. W tym świetle „Human Augumentations” wydaje się kolejnym krokiem rozwoju człowieka, a narzekanie na transhumanizm – nierozumieniem cudzych potrzeb.

Na marginesie – gdy swego czasu pojawiły się doniesienia o technologii do rejestrowania ludzkich myśli – ja widziałam w tym głównie narzędzie do wykrywania „myślozbrodni” w autorytarnych reżimach. Ktoś inny zobaczyłby w tym szansę dla osób uwięzionych w swoich ciałach, którym niepełnosprawność utrudnia lub uniemożliwia komunikowanie się ze światem – i też miałby rację.

Poza kwestiami medycznymi istnieje zwykła wygoda. Korzystamy z masy elektronicznych urządzeń w domu, już i tak zwykle trzymamy przy sobie nie tylko telefon – ale też smartfona, czyli de facto miniaturowy komputer.

Dzięki temu jesteśmy zawsze pod ręką, „gdyby coś się stało”. Gdyby szef pilnie potrzebował naszej obecności, od paru lat niewidziana znajoma miała do nas pilną sprawę, przemiły pan z telemarketingu zarzekający się, że nie jest botem, chciał nam wcisnąć fotowoltaikę, a pani z rejestracji szpitala zadzwoniła z informacją, że zwolnił się termin i przyjmą nas za trzy miesiące, a nie dopiero za trzy lata.

Mniej lub bardziej schorowani rodzice i dziadkowie cieszą się, że mogą mieć naszą uwagę o każdej porze dnia i nocy, bo teraz wprawdzie przerywają nam pracę tylko po to, by powiedzieć coś niemiłego o tym Zdzichu z drugiego piętra albo tej Kryście spod piątki, no ale przecież gdyby coś się stało… Poza tym, zwyczajnie wygodnie jest mieć pod ręką GPSa, który zawsze wskaże nam drogę (chyba, że akurat się zgubi), a podczas przerwy w pracy móc zajrzeć do e-dziennika w telefonie, by pozbierać te legendarne „kasztany na jutro” w okolicy (bo wiadomo, że w parku już wszystko będzie wyzbierane).

Sama mam powyłączane powiadomienia w telefonie – co nieraz mści się na mnie tym, że wiadomość typu „nie mamy mleka” widzę dopiero po powrocie ze sklepu do domu i muszę iść drugi raz. A wystarczyłoby włączyć powiadomienia, zsynchronizować telefon ze smartwatchem – i informację o brakującym mleku zobaczyłabym na czas na ręku, nawet nie wyjmując telefonu z torebki.

Ten sam zegarek zapewne wykryłby też podwyższone tętno i wskazał, że mam się uspokoić, zamiast niepotrzebnie denerwować się wciskaniem mi przez kasjerkę jakiejś lojalnościowej aplikacji. Czy więc neguję, że technologia może ułatwiać nam życie? Absolutnie nie.

Widzę nawet masę zastosowań, w których takie „nowoczesne okulary” byłyby przydatne. Sama z jednej strony mam dość charakterystyczny wygląd, a z drugiej – słabo kojarzę twarze, zwłaszcza ludzi, których słabo znam, dawno nie widziałam i niespodziewanie spotykam. Okulary, które w takich sytuacjach poinformowałyby mnie „to twoja sąsiadka sprzed lat” i ułatwiły odróżnienie widzianego raz w życiu męża koleżanki, który po prostu chciał się przywitać, od podejrzanego typa zaczepiającego obce dziewczyny na ulicy, pozwoliłyby mi uniknąć wielu tego typu sytuacji.

Twórcy okularów widzą w nich więcej korzyści: można znaleźć na konferencji kogoś o podobnych zainteresowaniach i zagadać, podejść do obcej osoby na ulicy i pochwalić jej działalność czy publikację. To miło, gdy czyjaś praca jest doceniana, zapewne robi się jeszcze milej, gdy ktoś rozpoznaje nas na ulicy i chwali nasz wykład.

Tylko że każdy kij ma dwa końce.

Poświęciliśmy prywatność dla bezpieczeństwa i wygody

Może z poziomu bańki ludzi zainteresowanych prywatnością czy higieną cyfrową aż tak tego nie widać – ale wystarczy trochę się z niej wychylić, by zobaczyć, jak bardzo jako społeczeństwo, przyzwyczailiśmy się do wszechogarniającej inwigilacji.

To już nawet nie jest poziom biernej bezsilności, lecz akceptacji i utożsamienia potrzeb czy to korporacji czy służb, z naszymi własnymi potrzebami. Spora część społeczeństwa dała się przekonać, że rzeczywiście firmy technologiczne muszą wiedzieć o nas wszystko, aby łatwiej połączyć nas z członkami rodziny czy przyjaciółmi i aby móc zasugerować nam reklamy dostosowane do naszych potrzeb.

Uliczny monitoring ma nam dać poczucie bezpieczeństwa, samochodowa kamerka poświadczyć naszą lub cudzą niewinność, a żłobek udostępnić podgląd sali w czasie rzeczywistym, żeby rodzic widział, że jego dziecku nie dzieje się żadna krzywda.

Potem ten sam rodzic kupuje dziecku smartfona, żeby mieć z nim kontakt i instaluje program do kontroli rodzicielskiej, żeby czuwać nad tym, co jego latorośl robi w internecie.

Filmy czy podcasty kryminalne nieustannie podkreślają, jak to nowoczesna technologia pomaga wykryć sprawców przestępstw, a znajomi opowiadają, jak to potajemne nagranie czy zachowana historia rozmowy pomogły im udowodnić czyjąś winę – czy to na gruncie prywatnym, zawodowym czy prawnym.

Na internetowych forach czasami nawołuje się, by spróbować nagrać różne sytuacje – i nieraz jest to rzeczywiście jedyny sposób, by wyjść poza „słowo przeciwko słowu”.

Możliwość gromadzenia informacji o innych ludziach daje nam więc niesamowite poczucie sprawczości, a monitoring – poczucie bezpieczeństwa.

Media społecznościowe, chociaż prywatne, stały się dla wielu synonimem publicznej agory, na której warto się udzielać, wypowiadając swoje opinie czy publikując zdjęcia. Osoby, które unikają kamer i social mediów uważa się w najlepszym wypadku za dziwaków, w gorszym – za podejrzanych delikwentów, którzy na pewno mają coś na sumieniu, bo w przeciwnym wypadku „nie mieliby nic do ukrycia”.

Znormalizowaliśmy brak prywatności i powszechną inwigilację. I chociaż bywają sytuacje, w których taka kontrola bywa przydatna – to wszystko ma swoją cenę.

Nihil novi

Jak słusznie zauważa w swoim artykule Eva Wolfangel – studenci nie wymyślili nic nowatorskiego czy futurystycznego.

Nie stworzyli żadnej nowej dystopii – wykorzystali technologię, która jest obecna od dawna. Ich zaskoczenie całą aferą wokół wynalazku też nie dziwi. Nguyen był dotąd postrzegany jako wprawdzie kujonowaty, ale jednak zabawny student, z zacięciem do grzebania w technologiach. Zbudował z klocków maszynkę do liczenia monet, wydrukował na drukarce 3D kask Iron Mana, który można było obsługiwać głosowo. Gdy stworzył sterowany ruchem ręki miotacz ognia – też nie wzbudził kontrowersji. A przecież w tym momencie czerwona lampka ostrzegawcza powinna zapalić się nawet najbardziej zagorzałym obrońcom transhumanizmu. Ile by się nie rozwodzić nad dobrodziejstwami, jakie technologia może przynieść ludzkości – miotacz ognia zdecydowanie nie jest ruchomą protezą nogi czy rozrusznikiem serca.

W atmosferze bezrefleksyjnego technoentuzjazmu z jednej strony oraz akceptacji dla wszechobecnego monitoringu i korporacji z drugiej, taki wynalazek, jak ten zaprezentowany przez studentów, musiał się prędzej czy później pojawić.

Jak słusznie zauważają liczni komentatorzy: tak przerobione okulary, połączone z technologią rozpoznawania twarzy, wyszukiwarką i aplikacją w telefonie, dają użytkownikowi dostęp do informacji o przypadkowych ludziach w czasie rzeczywistym.

O tym, jakie niebezpieczeństwo łączy się czy to z brakiem poszanowania prywatności przez firmy technologiczne, czy technologią rozpoznawania twarzy, pisaliśmy na łamach TECHSPRESSO.CAFE niejednokrotnie – na przykład w kontekście zatrzymań po śmierci opozycjonisty Aleksieja Nawalnego w Rosji.

W przypadku przerobionych okularów mamy do czynienia z kilkoma niebezpiecznymi rozwiązaniami jednocześnie.

Nie chodzi tylko o wykładowców czy autorów publikacji, których prawem statystyki będzie w mieście studenckim więcej, a którzy są w pewnym sensie osobami publicznymi. W dobie social mediów do niektórych najwyraźniej nie dociera, że w przestrzeni publicznej ktoś znany także ma prawo do życia prywatnego i podróży pociągiem, bez bycia zaczepianym przez dziwnych ludzi.

Może zwyczajnie nie mieć siły czy ochoty na takie spotkanie – bo nie jest w pracy, może się czuć niekomfortowo i obawiać bezpośredniego ataku ze strony kogoś, komu nie podoba się jego działalność.

To samo może spotkać osobę prywatną. Kasjerkę, której zdjęcie widnieje na stronie sklepu. Fryzjerkę, która wzięła udział w publicznym festynie. Nastolatkę, której zdjęcie babcia wstawiła publicznie na Facebooku, bo chciała się pochwalić wydzierganym dla wnuczki sweterkiem, czy dowolną osobę, której zdjęcie z monitoringu wylądowało w internecie.

O to dzisiaj bardzo łatwo i wbrew pozorom nie trzeba być sklepowym złodziejaszkiem, którego wizerunek sklepikarz, rozczarowany bezradnością policji, wrzucił do internetu. Wystarczy zwykła zabawa. Swego czasu po socialmediach krążył filmik z monitoringu pewnej instytucji kulturalnej, której pracownikom spodobała się dziecięca gra w klasy. W ramach akcji promocyjnej rozpoczęli więc poszukiwanie dziecka i jego opiekunki, zachęcając do udostępniania filmiku na platformach i nie widzieli w tym żadnego problemu.

Warto dodać, że nie mówimy tutaj o futurystycznie wyglądającym sprzęcie do VR, który z daleka zwracają uwagę, a o inteligentnych okularach wyglądających jak zwykłe, standardowe oprawki. Teoretycznie mają małą diodkę, w praktyce dla ofiary może ona być niedostrzegalna. Obserwowana osoba myśli, że ktoś po prostu na nią patrzy – nie wie, że sprawca robi jej zdjęcie i prześwietla życie.

Tymczasem, na podstawie fotografii zrobionej swoim wynalazkiem, studenci byli w stanie nie tylko podać imię i nazwisko dopiero co zobaczonej osoby. Docierali też do informacji, gdzie ta mieszka, gdzie chodziła wcześniej do szkoły czy jak się nazywają jej rodzice. W praktyce stalker może otrzymać informacje o bliskich swojej ofiary, a złodziej o tym, gdzie ktoś mieszka – w czasie rzeczywistym, wiedząc, że nie ma wtedy nikogo w domu. Media nader często rozpisują się o ukrywających się przestępcach, których można by odnaleźć dzięki technologii – ale nader rzadko wspominają o ofiarach i ich prawie do ukrywania się przed oprawcami.

Czy Wielki Brat to dwaj studenci?

Studentom zarzuca się, że stworzyli narzędzie dla szpiegów, pedofilów czy prześladowców. Problem w tym, że – jak zauważyła Eva Wolfangel – Ardayfio i Nguyen nie wymyślili niczego realnie nowego. Wykorzystali jedynie powszechnie dostępne rozwiązania.

Muszę się z nią zgodzić. O ile zmodyfikowane okulary nie są na sprzedaż, to prześladowcy czy inni przestępcy wcale nie muszą ich mieć, by już korzystać z oferowanych przez nie możliwości.

Wystarczy użyć kilku urządzeń czy aplikacji, zamiast jednej. Studenci dokonali modyfikacji – bo mogli. Nie tylko nikt im nie próbował w tym przeszkodzić, ale mogli czuć się wręcz zachęceni, uwzględniając entuzjastyczne reakcje na ich poprzednie pomysły.

Tymczasem – dziwnie wygodnie czy dla polityków lobbujących za technosolucjonizmem, czy dla firm technologicznych – uwaga świata skupiła się na dwóch młodych chłopakach, zamiast na tym, ile wiedzą o nas firmy technologiczne i jaką władzę nad sobą im dajemy w imię bezpieczeństwa czy wygody.

Źródła:

Lindsey Choo, How 2 Students Used The Meta Ray-Bans To Access Personal Information – „Forbes”, 4 października 2024
Eva Wolfangel, Meine Brille is watching you – Zeit Online, 10 października 2024
Konto studenta AnhPhuNguyen na X/Twitterze

    Total
    0
    Shares
    Dodaj komentarz

    Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

    Powiązane teksty
    Total
    0
    Share