Czy polska szkoła musi być uzależniona od Big Techów?

Czy polska szkoła musi być uzależniona od Big Techów? Państwo promuje zagraniczne korporacje w polskich szkołach. Osoby szanujące prywatność sprowadza do „roszczeniowych dziwaków”. My wszyscy natomiast to finansujemy z naszych podatków.
Czy polska szkoła musi zależeć od Big Techów? / Fot. Giovanni Gagliardi / Unsplash
Czy polska szkoła musi zależeć od Big Techów? / Fot. Giovanni Gagliardi / Unsplash

Czy polska szkoła musi być uzależniona od Big Techów? Państwo promuje zagraniczne korporacje w publicznych placówkach oświatowych. Osoby szanujące prywatność sprowadza do „roszczeniowych dziwaków”. My wszyscy natomiast to finansujemy z naszych podatków.

W polskiej oświacie dzieje się źle od lat – i to pod wieloma względami. Nauka w przepełnionych oddziałach i w trybie zmianowym, braki kadrowe, niedofinansowanie, upolitycznienie, dyrektorzy bardziej troszczący się o dobre samopoczucie burmistrza czy proboszcza, zamiast uczniów. Do tego dochodzą przeładowane i przestarzałe programy, przemoc i frustracja wszystkich stron szkolnego spektaklu – nauczycieli, uczniów i rodziców. W efekcie tego, polska szkoła jaki się jako twór skostniały, który potrzebuje postępu i nowoczesnych innowacji. Problem w tym, że ta w Polsce nader często utożsamiana jest z biznesem i zagraniczną technologią, witaną w szkolnych murach z otwartymi ramionami.

Niedawno czytałam swój stary pamiętnik – opisałam tam wizytę w szkole pewnego pana reklamującego kursy przygotowujące do egzaminów na studia. Pan sprawiał wrażenie przedstawiciela uczelni, opowiadał, że kurs jest niejako gwarancją otrzymania indeksu i postraszył, że nawet dobrzy uczniowie, którzy w tych kursach nie uczestniczą, mają problem z dostaniem się na studia.

Jeden z moich kolegów zrobił wtedy coś, co dzisiaj nazwalibyśmy researchem i fact-checkingiem: skontaktował się z uniwersytetem, gdzie uzyskał informacje, iż wspomniany pan już u nich nie pracuje, a to, co oferuje, to bynajmniej nie uczelniane kursy, a jego własny biznes.

Wtedy, jako nastolatki, rozmawialiśmy o wspomnianym człowieku jako o „oszuście”, przed którym trzeba ostrzec znajomych z innych klas, dzisiaj pewnie określilibyśmy go mianem „marketingowca”. Ale jedno pozostałoby bez zmian: ktoś z kadry wpuściłby go do szkoły, będąc przekonanym, że robi to dla dobra uczniów. Bo chociaż od tamtych wydarzeń minęło ponad 20 lat – to w szkołach najwyraźniej niewiele się zmieniło. A jeśli zmieniło, to często na gorsze – dzieciaki bombarduje się produktami firm trzecich, gdy są jeszcze w takim wieku, że nie mają wiedzy i możliwości, by się w tym wszystkim rozeznać.

Komercyjne oprogramowanie – wszechobecne w szkole

Na początku tego roku szkolnego przez media i platformy społecznościowe przetoczyła się afera dotycząca e-dzienników. Oprogramowanie, nadużywane zarówno przez uczniów, jak i nauczycieli o różnych porach dnia i nocy, nie jest bowiem produktem administracji publicznej, lecz zewnętrznych przedsiębiorstw. A te dyktują swoje warunki – wprowadzają płatne wersje premium, czy serwują użytkownikom reklamy. Przez same szkoły są – co może czytelnika zdumiewać – wykorzystywane do reklamowania usług firm trzecich. Takich, jak kursy pana opisanego przeze mnie w pamiętniku.

Ale – paradoksalnie – cyfrowy kontakt ze szkołą ograniczony do e-dziennika to i tak dziś szczęście. Dla wielu nauczycieli bowiem wygodniejszą formę kontaktu stanowi nie e-dziennik, lecz popularny komunikator.

Można głosem wołającego na pustyni przypominać, że Messenger (produkt amerykańskiego koncernu Meta) nie jest e-dziennikiem. Można podawać argumenty etyczne czy prawne, jeśli ktoś jednak nie ma sił na długą i wyczerpującą batalię, pozostanie mu co najwyżej poczucie, że rozmawia z kamieniem.

Oczywiście jako ten „roszczeniowy rodzic”, który nie rozumie, że przecież „wszyscy” mają smartfona z Messengerem czy WhatsAppem (również produkt koncernu Meta) i że tak jest „wszystkim” wygodniej.

Uczciwie przyznając – problem leży po obu stronach. Są bowiem nauczyciele, którzy piszą do rodziców wyłącznie przez e-dziennik, a mimo to są przez nich odnajdywani w social mediach i zaczepiani na popularnych komunikatorach. Są jeszcze klasowe grupy rodzicielskie – których życie toczy się na Messengerze czy Facebooku. Są wreszcie same dzieci – wykluczane z rówieśniczego grona za brak TikToka, Instagrama czy WhatsAppa, nawet jeśli nie spełniają progu minimum wiekowego określonego w regulaminie korzystania z tych platform.

Nie tylko komunikatory

Korporacyjne komunikatory da się od biedy obejść i z łatką nadwrażliwego dziwaka pozostać przy kontakcie za pośrednictwem e-dziennika. Gorzej z Microsoftem.

Korporacja słynie z gromadzenia danych na dużą skalę i nieprzejrzystych procedur – w efekcie czego już dwukrotnie zdobyła Big Brother Award (nagroda za szczególne osiągnięcia w dziedzinie naruszenia prywatności czy ochrony danych osobowych).

Jej oprogramowanie jest obecne w szkołach już od podstawówki, a obecności tej towarzyszą zachwyty ze strony nauczycieli i rodziców. Bo nie dość, że „za darmo” (a w praktyce: za dane osobowe), to jeszcze jest amerykańskie, więc „postępowe” i „nowoczesne”.

Jeśli jakiś rodzic lub nauczyciel tego nie rozumie i ośmiela się stosować alternatywy, to jego podopieczni na pewno nie poradzą sobie w życiu, nie znajdą pracy i skończą jako niedostosowani społecznie menele pod budką z piwem.

Przecież, jeśli siedmiolatek nie zakocha się w Microsoft Teams, to po 20 latach zabraknie mu w CV wpisu o biegłej znajomości przestarzałego programiku sprzed 20 lat, w efekcie czego zatrzasną się przed nim wszelkie drzwi do kariery zawodowej, od ogrodnika po prezesa banku.

Piszę to z ironią – ale właśnie tego typu argumenty od zwolenników korporacji w szkole słyszę zawsze, ilekroć temat wypłynie. Wypowiadający je ludzie bynajmniej zaś nie żartują.

Gdy wystartował program „Laptop dla ucznia”, finansowany, jakby na to nie patrzeć, z naszych podatków, czwartoklasiści otrzymali komputery z Windowsem. Po uruchomieniu „darmowego” sprzętu Microsoft poprosił o danej najpierw ucznia, potem rodzica. Tworzone przez aktywistów skomplikowane poradniki informujące, jak to obejść, do większości rodziców raczej nie dotarły.

Państwo dało „darmowy” laptop, więc trzeba zacisnąć zęby i oddać dane. Firmie z państwa trzeciego – spoza Unii Europejskiej. Pomijając bańkę „prywatnościową”, więcej kontrowersji wzbudził „grawer z orłem”, niż zainstalowany na laptopach system operacyjny.

Tyle, że orzeł to godło naszego państwa, a Microsoft bynajmniej nie jest polską firmą. Jeśli ta słynna „innowacyjność i nowoczesność” ma iść w kierunku wyśmiewania tego, co polskie, na rzecz uwielbienia tego, co amerykańskie – to coś zdecydowanie poszło nie tak.

Pandemia inwigilacji

Jak duża jest skala problemu, pokazało zdalne nauczanie. Wtedy to szkoły zaczęły przymuszać dzieciaki do korzystania z korporacyjnego oprogramowania na niespotykaną dotąd skalę. Rozmawiano za pomocą komunikatorów popularnych korporacji, odbywały się zdalne lekcje za pośrednictwem Zooma (firmy, która wsławiła się udostępnieniem danych zachodnich użytkowników chińskim władzom) czy wspomnianego wcześniej Microsoft Teams.

Bardziej wyrozumiali nauczyciele pozwalali na inną formę zaliczenia przedmiotu, ci bardziej nadgorliwi – wymagali ciągle włączonej kamerki. Gdy jeden z rodziców postanowił zawalczyć o prawa swojego dziecka, finalnie polski sąd i tak uznał, że szkoła ma prawo oddawać dane dziewczynki amerykańskiej korporacji, wbrew woli rodziców, ponieważ…Microsoft jest „renomowaną” firmą.

Gdy ruszyło zdalne nauczanie, w różnych dyskusjach otwarcie zgłaszałam swoje zastrzeżenia. Mówiłam o ochronie danych, braku poszanowania prywatności, przytaczałam przykład z USA – gdzie nauczyciele podglądali dzieci w domach za pośrednictwem kamerek z „darmowych” laptopów dla uczniów.

Dowiedziałam się wtedy, że przesadzam, że nagrywanie uczniów czy zmuszanie ich do wysyłania filmików nauczycielom to żaden problem, a jeśli jakiś rodzic myśli inaczej, to jest najwyraźniej oszołomem, który chce zaszkodzić własnym dzieciom.

Wisienka na torcie: słyszałam to od osób będących zdeklarowanymi ateistami i zwolennikami świeckiego państwa. Dwie z nich otwarcie krytykowały nie tylko szkolną katechezę, ale też religijne wychowanie dzieci. Argumentowały, że dziecko jest na religię za małe. Że jego rodzice sami uważają się za katolików – ale zwykle bezrefleksyjnie i z przyzwyczajenia, a nie wskutek jakichś dogłębnych rozważań filozoficznych i analizy tematu. Że szukają dziwnych wymówek, by ich dziecko stało się częścią Kościoła („A co, jeśli w przyszłości będzie chciało wziąć ślub – a każdy szanujący się człowiek bierze ślub w kościele?”, lub też „a co, jeśli inne dzieci będą chodzić na religię i moje będzie odizolowane?”). A także, że są hipokrytami, którym łatwiej płynąć z prądem, niż zawalczyć o swoje (i swojego dziecka) prawa. Że spowiedź narusza prawa dziecka, które ma prawo do prywatności i własnym tajemnic. Księża zaś od lat wykorzystują czy to spowiedź, czy to kolędę, czy inne praktyki, aby gromadzić dane i wykorzystywać je do swoich celów. Że Kościół to de facto funkcjonariusze obcego państwa (Watykanu), którzy rozpanoszyli się w Polsce, żyją dobrze z politykami i czerpią z tego powodu różne przywileje, łącznie z dostępem do przedszkoli i szkół – gdzie mają szansę w pozytywny sposób promować się wśród najmłodszych, przyzwyczaić ich do siebie – a potem, wiadomo, dziecko uzależni się od religii, będzie bardziej zżyte z Kościołem i będzie czuć presję, by chodzić na katechezę, bo „wszyscy chodzą”. Wreszcie, argument ostateczny: że sąd orzekł, że Kościół nie podlega RODO. Brakowało tylko uzasadnienia „bo to renomowana korporacja”.

Jednak, to rodzic obawiający się Microsoftu, Mety czy innego Tik Toka przesadza i jest oszołomem, który nie rozumie, że dziecko powinno się od małego przyzwyczajać do firm z Doliny Krzemowej. Bo przecież „wszyscy tak robią”, bez tego dziecko będzie odizolowane, a poza tym w przyszłości nigdzie nie znajdzie pracy, bo każda szanująca amerykański biznes szanująca się firma używa Microsoftu. Ekhm…

Czy to na pewno wina nauczycieli?

Z drugiej jednak strony – muszę wziąć nauczycieli w obronę.

Często naprawdę nie znają alternatyw. Zewsząd słyszą, że nauczyciele powinni być młodzi i energiczni, a szkoła nowoczesna. Że dobry pedagog to taki, który idzie z „duchem czasu” – a czasy są takie, że rodzice siedzą na Facebooku, a ich dzieci na Tik Toku. Że dzieciaki i tak będą korzystać z ChatuGPT do odrabiania prac domowych – więc nauczyciel powinien przestać być technofobem i nauczyć się wykorzystywać to narzędzie do tworzenia prac czy klasówek.

Ba! Nawet na konferencji dotyczącej higieny cyfrowej, skierowanej do osób pracujących z dziećmi, można było zobaczyć prezentację złożoną z reklam różnych firm i zachęcającą, by używać narzędzi AI do generowania opinii o uczniach.

Jeśli łatający etat po kilku szkołach nauczyciel musi sam, z własnej i niezbyt wysokiej pensji, kupować materiały dydaktyczne, bo nawet na „głupie kserówki” przysługuje mu restrykcyjny limit… Jeśli dyrektor musi żebrać w samorządzie o remont obdrapanej sali z odpadającymi od podłogi deskami… Jeśli wychowawca nie wie, czy zorganizować wycieczkę klasową, bo ani szkoła, ani rodzice nie mają na wyjazd pieniędzy – to cóż… Ktoś, kto załatwi szkole sprzęt i „darmowe” oprogramowanie, będzie widziany jako wybawiciel, który wreszcie coś „daje”, zamiast piętrzyć problemy.

Jeśli ktoś zasponsoruje czy dofinansuje wycieczkę lub warsztaty – zostanie dobrodziejem. Czasami wystarczy, że przekona nauczycieli, że to wszystko „dla dobra uczniów” i że odrzucenie współpracy z daną firmą to odbieranie dzieciom szansy. I zostanie wpuszczony do szkoły, niczym ten „pan od kursów z uniwersytetu” z początku historii.

A co robią politycy?

Szkoły powinny być miejscem, w których dba się o dobro i bezpieczeństwo dzieci. To oznacza także, że chroni się ich dane i szanuje prawo do prywatności. Tyle, że w przekonaniu wielu dyrektorów, nauczycieli czy rodziców prywatność to luksus, na którego zapewnienie placówka nie może sobie pozwolić.

Są inne priorytety. Szkoły są zależne od polityków. A co robią politycy?

Z jednej strony, ubijają polską innowacyjność technologiczną (vide afera wokół IDEAS NCBR), a z drugiej – a podczas zagranicznych wyjazdów robią sobie sesje zdjęciowe z przedstawicielami zagranicznych korporacji.

Jeden z posłów Platformy Obywatelskiej po „inspirującym spotkaniu” z przedstawicielami Google’a promuje pomysł wprowadzenia sztucznej inteligencji do szkół i… przedszkoli. Rządowi eksperci tworzą grupę „AI w Edukacji” – i zapraszają do niej przedstawicieli Microsoftu.

Poradnik UODO dla szkół liczy 37 stron – ale rozdziału, czy chociażby akapitu poświęconego Microsoftowi lub Google nie znalazłam. Piszę to ze szczególnym pozdrowieniem dla wszystkich, którzy na problem Big Techów w szkolnictwie reagują „ja nie mam dzieci, używam Linuksa, nie mam konta na Facebooku, więc mnie problem nie dotyczy”.

Współfinansujecie to. Nie ma osobnych podatków dla bezdzietnych linuksiarzy i osobnych dla dzieciatych użytkowników Microsoft Office.

Poza politykami są też organizacje.

NGOsy, które potrzebują finansowania, jeśli mają dotrzeć ze swoim przekazem do szerszej publiczności. Idą więc na współpracę z korporacjami: „marketing w zamian za finansowanie”. Big Techy otrzymują więc w zakresie dbania o dzieci w sieci odpowiednik „greenwashingu”, od organizacji zajmujących się ochroną nieletnich w internecie. Nawet nie muszą tworzyć własnych fundacji…

Mamy więc darmowe warsztaty dla szkół. Z cyberbezpieczeństwa, ochrony przed groomingiem czy z higieny cyfrowej. Prowadzone przez organizację, której partnerem jest Google czy Meta.

Dziecku mówi się tam, że w internecie powinno zachować czujność i ostrożność. Że jego „nie” znaczy „nie” – i jeśli ktoś w internecie twierdzi inaczej, to może mieć względem dziecka złe zamiary. Że nie powinno od razu ufać obcym i dzielić się z nimi swoimi danymi…no chyba, że tym obcym jest miły pan fundacji współpracującej z Google’em czy innym TikTokiem.

Wtedy dziecko nie ma już prawa do sprzeciwu, musi oddać swoje dane, żeby założyć konto, obejrzeć stronę czy pobrać materiały, bo pan jest miły i jest z ważnej organizacji współpracującej z ważną korporacją.

Uważać trzeba tylko na złych groomerów czy innych cyberprzestępców, stosujących różne sztuczki i tricki, by wzbudzić w dziecku zaufanie i wyciągnąć jego zdjęcia i inne wrażliwe dane.

Przedstawiciele Big Techów mają na sumieniu wiele, od współpracy z autorytarnymi reżimami po oferowanie dzieciom na platformach materiałów promujących samobójstwa…ale to przecież „renomowane” firmy, współpracujące z wpuszczonymi do szkół fundacjami, więc ich się obawiać nie trzeba.

Dziecku opowiada się też o sharentingu i związanych z nim zagrożeniach. Powinno pilnować, co i komu udostępnia w internecie i uczulić na to swoich rodziców czy dziadków. Ale tylko wtedy, gdy ci dzielą się zdjęciami na swoich własnych profilach!

Szkolny profil na Facebooku to coś zupełnie innego. Wtedy trzeba na rodziców naciskać, żeby jednak wyrazili zgodę na udostępnienie wizerunku dziecka i nie wydziwiali, bo w ten sposób pozbawiają dziecko ważnej pamiątki i izolują je od rówieśników.

Ci „roszczeniowi rodzice” zdają się w ogóle nie rozumieć, jaki zaszczyt może spotkać ich dziecko. Jeśli mu się poszczęści – to zdjęcie z nim zrobi sobie minister cyfryzacji albo inny polityk i wrzuci na swojego X/Twittera i wszystkie inne profile. W ramach promocji cyberbezpieczeństwa i higieny cyfrowej, ma się rozumieć.

Nie ma się co dziwić, że nauczyciele wpuszczają te firmy do szkół. Nikt ich nie edukuje. Nikt im nie mówi, z jakim zagrożeniem się to wiąże – a sami nie zgłębiają tematu, bo mają dość innych problemów.

Brakuje kursów z edukacji medialnej czy higieny cyfrowej dla nauczycieli. Ten promowany przez NASK prowadzi do strony zewnętrznego podmiotu, która przed wejściem wymaga zgody na podzielenie się danymi użytkownika z Twitterem, Facebookiem i YouTube. Przeciętny nauczyciel zaś częściej natrafi na materiały zachęcające do wykorzystania AI czy produktów Microsoftu w swojej pracy.

Kult Big Techów to dzisiaj kolejna religia i może kiedyś nadejdzie dzień, w którym jako społeczeństwo dojdziemy do podobnego miejsca, w którym dziś jesteśmy z kwestią szkolnej katechezy. Może problem wyjdzie z niszy, stając się tematem politycznej i społecznej debaty. Potrzebujemy tego jako państwo i jako społeczeństwo. Ale, jednocześnie nie mam złudzeń. Uwzględniając wszystko powyższe wiem, że do takiego dyskursu szybko nie dojdzie.

Total
0
Shares
Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Powiązane teksty
Total
0
Share