Nadają imiona komputerom, mówią czule o ekspresie do kawy, biją niedziałającą drukarkę, wyznają miłość robotowi kuchennemu. Antropomorfizacja przedmiotów w czasie nowych technologii przeżywa renesans. Dlaczego?
Mogłoby się wydawać, że w XXI wieku, w erze triumfu technologii i nauki, myślenie magiczne odchodzi do lamusa. Nie musimy już przypisywać żywiołom cech ludzkich i boskich, odpowiedź na nurtujące nas pytania znajdziemy w internecie.
Mimo to, wciąż obserwujemy różne przejawy nieracjonalnych zachowań, a nowocześni mieszkańcy dużych miast, otwarcie wyśmiewający czy to różne ludowe rytuały, czy choćby rozmowę ze zwierzęciem, które „i tak nic nie rozumie”, przypisują ludzkie imiona i cechy przedmiotom codziennego użytku.
Oczywiście – nie wszyscy. U niejednego podziękowanie ekspresowi za zrobioną kawę wzbudzi podobny uśmiech politowania, co wspomnienie o wizycie u wróżki. Zjawisko jednak istnieje i wcale nie zdaje się, by zanikało – a może wręcz przeciwnie.
Traktujemy rzeczy, jakby były ludźmi
Dlaczego przypisujemy przedmiotom ludzkie cechy? Skąd te łagodne prośby do samochodu, by wreszcie „zaskoczył”, złość względem krzesła, o które się potknęliśmy, żal z powodu dziury w ulubionej bluzce? Przecież to wszystko tylko przedmioty. Nie mają uczuć, realnej woli ani sprawczości.
Ale my, jako ludzie, mamy. Magda Bigaj w swoich materiałach na temat życia w dobie smartfonów i wszechobecnych social mediów podkreśla nieraz, że ewolucja to długotrwały proces. Ludzki mózg nie nadąża za zmianami, jakie w naszym świecie wprowadzają korporacje technologiczne, bo ewolucyjnie to wciąż mózg tego samego człowieka, który żył w czasach przed wynalezieniem internetu. Zgadzam się z tym.
O ile w społeczeństwach zachodnich przyzwyczailiśmy się do wygodnego (w porównaniu z dawnymi czasami) życia, to jednak mamy swoje dziedzictwo – kulturowe i biologiczne. W dawnych czasach musieliśmy bronić się przed siłami przyrody, żywiołami, dzikimi zwierzętami czy innymi przedstawicielami naszego gatunku, rozwiązującymi problemy w bardziej przemocowy sposób. Nie było zaawansowanej nauki tłumaczącej te skomplikowane zjawiska – była za to wola przetrwania i chęć zrozumienia otaczającej rzeczywistości. Później, gdy rozwinęła sie nauka – pozostała ona domeną nielicznych, większości ludzi pozostawiono myślenie magiczne i religijne.
W razie ataku czy to dzikiego zwierzęcia, czy obcego plemienia trzeba było działać „tu i teraz”. To odruchowy unik lub atak zapewniały przetrwanie – i wciąż obecną w naszych mózgach reakcją na stres jest zastygnięcie, ucieczka lub walka. W dzisiejszych czasach niejeden człowiek odruchowo zwymyśla „głupią drukarkę”, która „nie chce” wydrukować dokumentu potrzebnego „na wczoraj”, analogicznie jak jego przodek odruchowo uchylał się przed nadlatującym kamieniem.
Człowiek może i rodzi się ateistą – potem jednak wzrasta w kulturze, w której w mniejszym lub większym stopniu zakorzenione jest myślenie magiczne. W naszej kulturze wciąż jest ono obecne przynajmniej w sferze języka i rytuałów. Nie tylko wśród wierzących – niejeden ateista odwoła się – nawet jeśli tylko retorycznie – do boru szumiącego, bynajmniej nie z chęci wyniesienia się z betonowego miasta w leśne zacisze.
Siła totemu
Jako ludzkość od lat przypisywaliśmy ludzką wolę i sprawczość siłom natury czy innym nieludzkim bytom. Pozwalało nam to oswoić i przynajmniej na poziomie emocjonalnym zrozumieć to, co dzikie, niezrozumiałe, groźne i nieznane. Nie musieliśmy znać naukowego wytłumaczenia obiegu wody w przyrodzie, by wykorzystywać życiodajne siły żywiołu, tak jak nie musimy być wykształconymi informatykami, by korzystać z komputera. Wciąż jesteśmy tym samym gatunkiem, co przed wiekami, z tymi samymi mechanizmami biologicznymi i psychologicznymi – mimo, iż żyjemy w bardziej rozwiniętych technologicznie cywilizacjach.
Bajki i mity, totemiczne zwierzęta, święte drzewa i demony, którymi straszono dzieci także ewoluowały. Mamy więc osoby, które naśmiewają się z dawnej wiary w bajki, a same stają się ofiarą tych internetowych, skuszone opowieścią o kasjerce lokalnego marketu, której los odmienił się dzięki bogatemu klientowi czy wygranej w loterii. Obruszą się na straszenie dzieci wilkiem – ale ochoczo udostępnią dalej legendę miejską o przebranym za dziewczynkę chłopcu uprowadzonym z centrum handlowego. Będą dowodzić, że przecież pies, czy tym bardziej roślina doniczkowa „nic nie rozumie” i rozmawianie z nimi jest bez sensu – po czym nadadzą ludzkie imię robotowi kuchennemu czy samobieżnemu odkurzaczowi.
Myślę, że wielu ludzi zapytanych o to, dlaczego nakrzyczało na samochód lub nadało imię czajnikowi, uśmiechnie się lub zacznie szukać odpowiedzi post factum. Antropomorfizacja przedmiotów nieraz ma charakter odruchowy, spontaniczny i obecny co najwyżej na etapie językowych żartów czy konwenansów. Nikt raczej nie czyta księgi imion z wypiekami na twarzy, rozważając wszystkie „za i przeciw” przed nazwaniem zmywarki.
W większości przypadków, zwracanie się do przedmiotów, jak do ludzi ma raczej czysto powierzchowny charakter. Komuś, kto kopnie niedziałający komputer nie chodzi wcale o to, by inni rozbierali na czynniki pierwsze jego relacje z elektroniką. Chce po prostu, żeby komputer zadziałał. Może też pamiętać czasy, gdy walnięcie pięścią w telewizor rzeczywiście przywracało obraz. Czy użytkownik miał wykształcenie techniczne, czy magicznie wierzył, że karze telewizor za nieposłuszeństwo, było tutaj kwestią drugorzędną.
Poczucie bezpieczeństwa
Jest jeszcze jeden aspekt, o którym wcześniej nie pisałam. Antropomorfizacja przedmiotów pozwala zachować pozory. Daje powierzchowne poczucie radości i bezpieczeństwa, jakie kiedyś dawały rytuały magiczne czy religijne. W topieniu Marzanny nie chodziło przecież o to, by zadręczać się przednówkowym głodem. Można było chociaż przez krótki czas zadowolić się powierzchownym poczuciem bezpieczeństwa, wiarą w to, że zima sobie pójdzie, że teraz będzie lepiej. Można było oddać się zabawie, cieszyć się chwilą i w tych momentach radości zebrać siły na dalsze zmagania się z codziennością. W czasach chrześcijańskich uczestnicy nie wierzyli, że Marzanna realnie rzuciła się do wody – bo nie o to chodziło.
Gdy byłam na studiach, część moich koleżanek nadawała męskie imiona różnym domowym sprzętom czy meblom. Dziewczyny były młode, studiowały w różnych miastach wojewódzkich, pochodziły z mniejszych miejscowości i mieszkały w mieszkaniach studenckich dzielonych z innymi współlokatorkami. Nie była to żadna przemyślana strategia, ani, tym bardziej, świadoma czy religijna antropomorfizacja – analogicznie jak uczestnicy przywołujących wiosnę rytuałów nie wierzyli w boskość Jaryły i Marzanny. Wszyscy traktowaliśmy to jako rodzaj zabawnego, młodzieżowego, studenckiego konwenansu: trzeba wracać do domu, bo Heniek został sam i czeka. Wtajemniczeni wiedzieli, że Heńkiem jest czajnik lub tapczan. Niewtajemniczeni nie musieli.
Po dwudziestu latach widzę to w szerszym aspekcie – z uwzględnieniem tego, jak przebiegały zmiany gospodarcze i społeczne na przestrzeni lat. Polskie rodziny przez większość czasu były wielopokoleniowe, a kobiety rzadko mieszkały same. Wychowane w konserwatywnych społecznościach dziewczyny miały świadomość zarówno społecznych oczekiwań, jak i grożących im niebezpieczeństw. Fotel „Stefan” czy komputer „Robert” dawały nie tylko poczucie brania udziału w zabawnej grze dla wtajemniczonych. Dawały (jako jeden z wielu czynników) powierzchowne poczucie bezpieczeństwa i całkiem realne poczucie świętego spokoju. Wzmacniały pewność siebie. Ułatwiały podjęcie asertywnej postawy względem zatroskanych, ale kontrolujących rodziców, którzy najchętniej zamknęliby córkę na klucz, choćby na odległość.
Jednocześnie pozwalały wodzić za nos namolnych obcych czy potencjalnych agresorów. Z perspektywy czasu żałuję, że nie zbadałam korelacji czasowej: czy imiona dla sprzętów i mebli pojawiły się zaraz po rozpoczęciu studiowania, czy dopiero po kilku imprezach – gdy kolejny chłopak nie rozumiał, że dziewczyna nie ma ochoty na drinka, chce za to wrócić do domu? Samostanowienie kobiet nie jest w patriarchalnym społeczeństwie czymś powszechnie akceptowalnym – w przeciwieństwie do jej przynależności do jakiegoś mężczyzny. Fakt, że dziewczyna chce wrócić do domu nie był uważany za współimprezowicza za wystarczający argument. To, że w domu czeka na nią jakiś Marek czy Bogdan – już tak. Przy okazji delikwent dostawał komunikat „nie mieszkam sama/nie mieszkam tylko z koleżanką”.
Antropomorfizacja nieludzi nie jest więc zjawiskiem nowym. Wraz z rozwojem technologii dało się też zaobserwować tendencję odwrotną. Nieraz przyrównuje się ludzi do urządzeń, zwłaszcza do telefonów czy komputerów. „Zawieszamy się” więc, gdy jesteśmy zaskoczeni czy zmęczeni. „Ładujemy baterię”, gdy udajemy się spać i „aktualizujemy bazę wirusów”, gdy idziemy na szczepienie. Można to traktować jako objaw dehumanizacji – ale można po prostu jako objaw poczucia humoru czy ewolucji języka. To dzięki niemu opisujemy otaczającą nam rzeczywistość przy pomocy dostępnych nam i bardziej znanych terminów.
Czy więc przypisywanie ludziom cech komputera, a sprzętom domowym cech ludzkich powinno niepokoić? Moim zdaniem – zazwyczaj nie. To po prostu kolejna ewolucja konwenansów społecznych czy językowych. Są jednak sytuacje, w których taka antropomorfizacja wybiega dużo dalej.
Lekarstwo na samotność?
Jako mieszkańcy Zachodu, statystycznie mamy coraz więcej rzeczy i coraz bardziej cenimy sobie niezależność. Z różnych względów prędzej zdecydujemy się na dobrą pracę gdzieś w oddaleniu od domu rodzinnego i wynajem pokoju czy kupno mieszkania. Będąc niezależnymi mamy siłę odciąć się od toksycznych bliskich i zerwać kontakty, które nam szkodzą. Będąc zapracowanymi, zaniedbujemy także te relacje, na których nam zależy. Ceną za jedno i drugie bywa samotność.
Człowiek jest z natury istotą społeczną. Odruchowo szuka kontaktu z drugim człowiekiem, gdy jest to niemożliwe – szuka substytutu. Mamy więc aplikacje do rozmów czy inteligentne sprzęty domowe, którym nadaje się imiona i – w skrajnych przypadkach – traktuje jak kogoś bliskiego. Według badań ludzie, którzy mają satysfakcjonujące życie społeczne, rzadziej odczuwają potrzebę, by antropomorfizować sprzęty domowe.
Swego czasu zawędrowałam na grupę dotyczącą robota kuchennego, która sprawiała wrażenie raczej sekty, niż grupy użytkowniczek (forum skupiało głównie kobiety). Ich roboty nie tylko miały imiona. Traktowane były jak domownicy, mówiono o nich z czułością, chwalono się ich możliwościami w sposób podobny, w jaki nieraz ludzie chwalą się osiągnięciami swoich dzieci. Jedna z grupowiczek pochwaliła się połączeniem swojego sprzętu z inteligentną lodówką oraz aplikacją zakupową lokalnego marketu, zapewniającego dostawę. Wprost przyznała, że dzięki temu nie musi wychodzić z domu i zdawała się z jednoczesnym zdziwieniem i pogardą patrzeć na ludzi, którzy nie podzielają jej trybu życia.
Wtedy osoby traktujące robota kuchennego jak obiekt kultu czy wyznające mu miłość budziły we mnie mieszankę rozbawienia i zażenowania. Dziś zastanawiam się, jak samotna musi być osoba, która tworzy romantyczną relację z mikserem. Tudzież – w szerszym kontekście – jak wygląda nasza przestrzeń internetowa, skoro ktoś woli zbudować namiastkę nietoksycznej relacji towarzyskiej z samobieżnym odkurzaczem, niż choćby z kimś z internetu.
Zagrożenia technoantropomorfizacji przedmiotów i technomorfizacji ludzi
Analizując omawiane zagadnienie, przegapiłam jedną bardzo istotną kwestię, na którą – na szczęście – zwraca uwagę literatura fachowa. Skoro w wielu sytuacjach nadawanie ludzkich cech bytom nieludzkim stanowi naturalną psychologiczną potrzebę człowieka – to warto zapytać, kto to wykorzystuje i w jaki sposób.
Marketing stosowany przez firmy technologiczne jest dziś tym, co przez lata stosowali kapłani różnych zinstytucjonalizowanych religii, traktując je instrumentalnie, aby osiągnąć swoje własne cele. Wykorzystywali znane im mechanizmy psychologiczne, by stworzyć więź wiernych z bóstwem, wzbudzić w nich przywiązanie, strach czy wdzięczność, zdjąć z ich ramion odpowiedzialność. To nie człowiek odpowiadał za swoje czyny czy decyzję – był do nich namawiany przez różne byty nadprzyrodzone.
W kulturze chrześcijańskiej za dobro musiał dziękować przede wszystkim Bogu, do złego kusił Szatan, a brodnia popełniona w boskie imię nie była traktowana jak czy niemoralny. Te same mechanizmy psychologiczne wykorzystują dzisiaj marketingowcy firm technologicznych.
Uczciwie przyznając: nie odkryli niczego nowego – już w PRL-u prała Frania, odkurzała Kasia. Roboty obecne w popkulturze posiadały imiona i ludzkie cechy. Marketingowcy po prostu ten model rozwinęli. We współczesnym świecie za antropomorfizacje odpowiada nie tylko chęć oswojenia tego, co nieznane, ale też moda i to, co obserwujemy w mediach i social mediach. Firmy technologiczne o tym wiedzą – i uwzględniają ten aspekt już na etapie projektu i reklamy.
Tworząc urządzenia coraz bardziej „smart”, coraz bardziej przesuwają granicę, budując jednocześnie pozytywne skojarzenia związane ze swoimi produktami. W efekcie tego częściej usłyszymy od użytkowników technologii o „pomocniku” czy „przyjacielu”, niż o „szpiegu w naszym domu”, chociaż to drugie określenie byłoby równie trafnym określeniem.
Z badań wynika, że antropomorfizacja „inteligentnych” sprzętów pozwala mentalnie przenieść odpowiedzialność na maszynę. Jeśli trawę kosi Kasia, bo akurat tak nazwaliśmy automatyczną kosiarkę, to Kasia będzie winna, gdy trawnik pozostanie nieskoszony. Użytkownik (czy może „szef?”) wyjdzie z pozycji władzy, nakrzyczy na Kasię, która nie wykonała polecenia. Brudna podłoga będzie winą Jacka, robota mopującego, który „postanowił się obrazić” i nie brać udziału w codziennych porządkach. A uprzedzenia powiela sztuczna inteligencja – mimo, iż to ludzie nakarmili ją danymi. Człowiek oddając decyzyjność maszynie sam się jej pozbawia. Nasuwa się pytanie, czy podobnie rzecz ma się z podmiotowością.
Magdalena Szpunar słusznie zwraca uwagę, na zagrożenia związane nie tylko z technoantropomorfizacją przedmiotów, ale też z technomorfizacją człowieka. Współczesny człowiek ma działać mierzalnie, logicznie i niezawodnie. Powinien ufać takim czy innym autorytetom i słuchać ich instrukcji, by zautomatyzować pracę i pracować produktywniej. A to czyni go podatnym na manipulacje.
Nie ma nic złego w antropomorfizowaniu przedmiotów – warto jednak zachować czujność i wyłapywać niepokojące sygnały. Będąc świadomymi wpływu technologii, musimy sami wziąć odpowiedzialność za nasze działania, decyzje i relacje społeczne. Nawet najlepszy robot nie zastąpi człowieka, a uwzględniając podejście firm technologicznych do inwigilacji i ochrony danych „zaprzyjaźnianie się” z ich produktami jest jeszcze bardziej niebezpieczne, niż się to na pierwszy rzut oka wydaje. Nie są jak piłka Willson z filmu „Cast Away” – bardziej przypominają praskiego Golema.
Źródła
S. Borycka, Antropomorfizacja robotów społecznych przez dzieci i dorosłych na przykładzie RoboThespiana z Centrum Nauki Kopernik -Zeszyt 10 Programu Top 15, journals.kozminski.edu.pl
H. Mamzer, Zwierzęce imiona – upodmiotowienie czy zawłaszczenie? – bazhum.muzhp.pl, Zoophilologica. Polish Journal of Animals Studies 3, 163-178, 2017
K. Mudyń, Między dehumanizacją a antropomorfizacją.
Powracający problem natury ludzkiej – Czasopismo Psychologiczne, DOI: 10.14691/CPPJ.20.1.45
R. Muniek, Personages, czyli antropomorfizacja przedmiotu – rck.pl, Warszawa 2008
A. Myszka, Odpowiednie dać rzeczy… imię. Socjoonomastyczna analiza imion nadawanych przedmiotom – orcid.org, Uniwersytet Rzeszowski, Perspektywy Kultury No. 44 (1/2024)
M. Szpunar, Pomiędzy antropomorfizacją maszyn a technomorfizacją człowieka – jomswsge.com, Journal of Modern Science, t. 3/52/2023
A. La Torre, K. Mudyń, Uwarunkowania i psychologiczne konsekwencje antropomorfizacji – studia-psychologica.uken.krakow.pl, Universitatis Paedagogicae Cracoviensis, Studia Psychologica VII (2014)