Kto odbiera nam prawo do życia offline?

Czy w dobie wszechobecnej cyfryzacji i aplikacji do niemal wszystkiego powinniśmy walczyć z wykluczeniem cyfrowym, czy raczej o prawo do tego wykluczenia?
Fot. Sigmund / Unsplash
Fot. Sigmund / Unsplash

Czy w dobie wszechobecnej cyfryzacji i aplikacji do niemal wszystkiego powinniśmy walczyć z wykluczeniem cyfrowym, czy raczej o prawo do niego?

Miałam szczęście dorastać w stricte analogowych czasach. Komputer posiadali wtedy nieliczni, głównie ludzie zawodowo związani z IT. Gdy kończyłam liceum, komputery osobiste weszły już pod strzechy – wciąż jednak nie były powszechne, a szukając pokoju do wynajęcia wprawiałam właścicieli mieszkań w konsternację, pytając o dostęp do internetu.

Ewidentnie uchodziłam za roszczeniową dziwaczkę, domagającą się nie wiadomo czego. Gdy finalnie dostałam w akademiku pokój z dostępem do internetu (właściciele mieszkań, jeśli już mieli internet w ofercie, to nieraz limitowany do 10 czy 30 godzin miesięcznie na współdzielonym przez wszystkich komputerze) cieszyłam się, jakbym złapała Pana Boga za nogi.

Wiedziałam, że w niektórych miastach taka ekstrawagancja, jak komputer, była w domu studenckim nieakceptowalna – a dla mnie już na tym etapie życie online było ważne.To były jednak inne czasy i inny internet. W sieci trzymali nas znajomi, nie algorytmy, a większość życia i tak toczyła się offline. Stopniowo jednak czasy się zmieniały, a digitalizacja zaczęła obejmować kolejne usługi – czy tego chcieliśmy, czy nie.

Przymus cyfrowy – jak go rozpoznać?

Pamiętam pojawienie się na uczelni internetowego systemu, zwanego USOS-em. Od początku budził niechęć zarówno studentów, jak i wykładowców. Chociaż bowiem fizyczne zapisy na zajęcia do przyjemnych, delikatnie mówiąc, nie należały (powiedziałabym, że ze względu na ścisk były wręcz niebezpieczne) – to „błogosławieństwo” w postaci zamiany na system internetowy wcale nie było lepsze.

Finalnie najlepsze miejsca na zajęciach zaklepywali ci z lepszym internetem, a system, ponoć nowoczesny i profesjonalny, zupełnie nie radził sobie z tym, z czym ludzie i papier radzili sobie od lat.

Dotąd wiele organizacyjnych przeciwności udawało się bezboleśnie pokonać przy odrobinie empatii i konsensusie co do tego, że zarówno wykładowcy, jak i studenci są dorosłymi ludźmi, odpowiedzialnymi za własne decyzje. W USOSie studenci przestali być ludźmi – stali się trybikami w maszynie. System nie rozumiał, że ten sam wykład dla jednej osoby może kończyć się egzaminem, a dla innej tylko zaliczeniem, że da się uczestniczyć w różnych zajęciach w tym samym budynku, których godziny nieznacznie się zazębiają – bo wykład rzadko kiedy trwa równe 90 minut, ale że zdążenie na lektorat w innej części miasta w ciągu 10 minut jest praktycznie niewykonalne.

Chociaż życie online prowadziłam wtedy od wielu lat, to było moje pierwsze realne zetknięcie się z przymusem cyfrowym. Dziś cyfryzacja wdarła się już chyba we wszystkie dziedziny życia. Za dziwaka nie uchodzi ktoś siedzący z nosem w ekranie – lecz osoba, która tego nosa do ekranu wkładać na długie godziny nie chce.

Fundacja Digital Courage pisze wprost o cyfrowym przymusie – czyli sytuacji, w której ludzie są skazani na korzystanie ze zdigitalizowanych usług. Aktywiści zwracają uwagę na cztery różne obszary, w którym mamy z tym przymusem do czynienia.

Pierwszy to konieczność korzystania z cyfrowych produktów lub usług z powodu braku analogowej alternatywy, co uderza szczególnie w osoby starsze, niepełnosprawne czy inne, które z różnych powodów nie chcą lub nie potrafią skazywać się na wszechobecność technologii. Często cyfryzacja idzie to w parze z pogorszeniem jakości usług – bo w wielu bardziej zniuansowanych sprawach łatwiej dogadać się z człowiekiem, niż z czatbotem.

Druga sytuacja to przymus do korzystania z aplikacji, co wymusza posiadanie smartfona, zwykle z popularnym, korporacyjnym systemem operacyjnym. Serwis Zaufana Trzecia Strona na swoim mastodonowym profilu zwrócił uwagę na działania aplikacji Revolut, służącej do transakcji płatniczych. Firma Revolut zbanowała telefony z bezpiecznym, ale niekorporacyjnym systemem operacyjnym GrapheneOS powołując się na względy bezpieczeństwa – mimo, iż w popularniejszych, ale od lat nieaktualizowanych systemach operacyjnych już zagrożeń związanych z bezpieczeństwem nie widziała.

Przymusowych aplikacji wymaga m.in. niemiecki DHL – bez programu na smartfonie z iOS lub Androidem nie da się otworzyć ich maszyny paczkowej. Na polskim gruncie podobny problem opisała Gosia Fraser – firma DPD nie tylko wymuszała zainstalowanie aplikacji, ale o tej konieczności informowała dopiero przy odbiorze przesyłki.

Ciekawym przykładem będzie też telewizja HBO, która zmieniła swoją domyślą aplikację – wymagając od swoich klientów z czteroletnimi telewizorami, by wymienili je na nowsze, kompatybilne z aplikacją firmy lub skorzystali z pośrednictwa innych urządzeń.

Trzecia sytuacja to przymus zakładania konta – nawet w sytuacji, w której nie ma to żadnego logicznego uzasadnienia. Obok sklepów, które umożliwiają zakup bez rejestracji są też takie, w których wcześniejsze założenie konta jest obowiązkowe. Wiele mediów (np. Zeit Online czy Oko Press) założeniem konta warunkuje dostęp do samego przeczytania niektórych artykułów – nie da się więc tego wytłumaczyć obawą przed niecenzuralnymi czy nienawistnymi komentarzami.

Podobnie sprawa ma się z X (dawniej Twitter) czy Instagramem – usługami, które na użytkownikach wymuszają mniej lub bardziej skróconą formę wiadomości, co powoduje konieczność uzupełnienia komunikatu w komentarzach – a te są widoczne tylko dla zalogowanych użytkowników. Swego czasu często wrzucałam do swoich prasówek linki do interesujących postów na tych platformach – obecnie robię to zdecydowanie radziej.

Osobny przypadek to najpopularniejszy w Polsce Facebook – z którego chętnie korzystają instytucje, firmy, organizacje i lokalne społeczności. Nieraz, aby dowiedzieć się, co dzieje się w sąsiedztwie – trzeba dołączyć do lokalnej grupy na tej platformie – a to wymaga założenia konta. Gdy niechętna Facebookowi matka przełamała opory, aby wiedzieć, co dzieje się w przedszkolu jej dziecka – serwis ten dość szybko zablokował jej konto domagając się przysłania skanu dowodu osobistego. Ja sama natomiast nieraz rezygnowałam z zamówienia jedzenia, bo lokale gastronomiczne, zamiast normalnej strony, wolą ograniczać się do trzymania facebookowego profilu – a że z zasady nie chcę mieć Facebooka w telefonie, to dokopanie się do menu danego lokalu było w zasadzie nierealne.

Zgoda na założenie konta wiąże się też niejednokrotnie ze zgodą na podanie danych osobowych – także takich, które w żaden sposób nie są do świadczenia usługi niezbędne. Sklep z winami prosił mnie ostatnio o podanie daty urodzenia. Nie roku urodzenia, a dokładnej daty – mimo, że jestem po czterdziestce, a polskie prawo zakup alkoholu warunkuje wiekiem a nie tym, kto w którym miesiącu obchodzi urodziny. O datę urodzenia pytały mnie też dwie niemieckie… internetowe księgarnie, z których usług z tego powodu zrezygnowałam. Książki zamówiłam finalnie w trzeciej, która wprawdzie nie pytała mnie o dzień urodzin – ale (podobnie jak poprzednie) wymagała podania dokładnego adresu. Finalnie złamałam się (zależało mi na książkach) i podałam adres, ale czułam się z tym źle. Dlaczego? Bo księgarnia domagała się adresu domowego, a sprzedawała e-booki wysyłane mailem. Nawet nie oferowała usługi fizycznego dostarczenia towaru do Polski.

O krok dalej posunęły się linie lotnicze Ryanair, od swoich klientów wymagając nie tylko założenia konta, ale także danych biometrycznych.

Digital Courage zwraca uwagę, że problem jest szerszy, niż się pozornie wydaje – bo pośrednio, w związku z opisywanym wyżej przymusem stosowania aplikacji, dotyczy także zakładania konta w Apple czy Google.

Czwarta sytuacja jest chyba najpowszechniejsza i dotyczy także osób, które nie posiadają smartfona, a z internetu korzystają wyłącznie za pomocą komputera. Chodzi o wymuszanie od użytkowników zgody na śledzenie i profilowanie.

Digitalizacja jest wszechobecna. Jedni są przekonani, że wszyscy na 100% mają komputer i zawsze noszą przy sobie smartfona z popularnymi aplikacjami, by nie przegapić istotnych powiadomień. Inni – obawiam się, że stanowiący w Polsce mniejszość – mają świadomość, że dla niektórych korzystanie z usług za pośrednictwem internetu stanowi problem – i piszą wprost o cyfrowym wykluczeniu, z którym trzeba walczyć. Warto się jednak zastanowić, czy nie powinno się walczyć raczej o prawo do tego wykluczenia.

Nie taki diabeł straszny, jak go malują?

Czy aby na pewno mamy powody do niepokoju? Przecież niejednokrotnie łatwiej jest zrobić coś przez internet – nie ma więc powodu, by obrażać się na rzeczywistość i szukać dziury w całym. Możemy załatwić sprawę w urzędzie, składając wniosek o dowolnej porze dnia lub nocy, poszukać istotnych informacji, kupić książkę w księgarni online (bo te stacjonarne się pozamykały), poszukać opinii o lekarzu, wziąć udział w szkoleniu, siedząc wygodnie w domu w drugim końcu kraju czy współpracować z ludźmi z drugiego krańca świata. Wychodząc na przeciw tym potrzebom swoje usługi w formie cyfrowej oferują zarówno podmioty państwowe, jak i prywatne – od wielkich korporacji, po lokalnych mikroprzedsiębiorców czy zwykłych ludzi z produktów tych korporacji korzystających. Mamy więc aplikacje w zasadzie do wszystkiego.

W centrum dużego miasta możemy zamówić przejazd Uberem czy rowerem miejskim, a w wiosce, w której listonosza widuje się raz na dwa tygodnie, odbierzemy przesyłkę z automatu paczkowego, wracając wieczorem z pracy czy imprezy.

Czasy się zmieniają, tworząc nowe potrzeby i nowe możliwości. Nasze złorzeczenia na sztuczną inteligencję, wszechobecne smartfony i młodzież siedzącą na TikToku przypomina trochę klasyczne narzekanie na „kiedyś to były czasy, teraz nie ma czasów.” Przecież już Platon ubolewał nad nowoczesnością, krytykując… pismo. Ślęczenie nad książkami miało źle wpływać na młodzież, która w ten sposób pozbawiała się umiejętności zapamiętywania i dostatecznej wiedzy o życiu, zaś zapisane treści, niczym dziś social media, miały uczniom dawać „tylko pozór mądrości, a nie mądrość prawdziwą”.

Leena Simon, autorka książki „Digitale Mündigkeit” („Cyfrowa dojrzałość”), w której oswaja osoby nietechniczne z niuansami i wyzwaniami rzeczywistości online (w przeciwieństwie do wielu innych – dostrzegając też zagrożenia i ciemne strony), przyrównuje technologie do owoców. Nie wrzucamy do koszyka z zakupami spleśniałych pomarańczy argumentując to tym, że przecież nie studiowaliśmy technologii żywności – i podobne podejście powinniśmy mieć do cyfryzacji, zamiast wykręcać się brakiem technicznego obeznania czy wykształcenia.

W Polsce funkcjonuje termin cyfrowego analfabetyzmu. Internet nie jest już przecież nowinką dla nerdów. Ludzie, którzy wchodzą dziś w dorosłość, nie pamiętają świata przed internetem, a cyfrowe kompetencje stają się równie oczywiste, jak kiedyś umiejętność pisania i czytania. Wychodzimy z założenia, że dorosły człowiek jest w stanie zrozumieć podpisywane dokumenty i policzyć, ile zapłaci za zakupy w sklepie. Jak zareagowalibyśmy na komunikat „nie wiem, co jest w podpisanej przeze mnie umowie, nie umiem czytać, bo nie interesuję się książkami?” Czy względem osób, które nie mają dziś w telefonie mObywatela i Instagrama, „bo nie interesują się nowymi technologiami” nie powinniśmy mieć podobnego podejścia?

Realny problem czy wymówka technofobów?

Czy więc w XXI w. digitalizacja wszystkiego jest realnym problemem? Przecież analfabetyzm, cyfrowy czy analogowy, nie stanowi powodu do dumy. Nie powinniśmy się wstydzić, że wolimy coś przeczytać w książce, zamiast usłyszeć od lokalnego bajarza, analogicznie nie powinniśmy robić sobie wyrzutów sumienia, że załatwiany sprawę przez internet, zamiast marnować urlop na fizyczne stawiennictwo w urzędzie. Skoro wolimy zrobić coś za pomocą aplikacji – to przecież nasz wybór i nasza sprawa, jesteśmy dorośli, nikt nie powinien nam nic narzucać i ograniczać naszej wolności. Czy jednak niechęć do technologii rzeczywiście można porównać do analfabetyzmu? Czy „aplikacje do wszystkiego” to realny wybór, czy przymus i brak alternatyw?

Liczyć, pisać i czytać uczymy się w dzieciństwie – i te kompetencje pozwalają nam poruszać się zarówno w przeszłości, jak i w przyszłości. Dzięki nim rozumiemy i pismo z banku, i rachunek z elektrowni, i służbowego maila czy wpis w social mediach. Jednocześnie możemy przeczytać stare, przedwojenne książki czy gazety. W czasach licealnych zdarzało mi się narzekać na podręczniki i sięgać po starsze, te z czasów szkolnych rodziców czy dziadków. Wystarczyła zwykła, nabyta w czasach przedszkola i podstawówki, umiejętność czytania po polsku – nie musiałam się uczyć żadnego nowego alfabetu, narzędzia czy języka. W tym roku postawiłam sobie na biurku stuletnią pocztówkę świąteczną, wysłaną przez moją praprababcię do jednej z córek – mimo upływu tylu lat byłam w stanie ją odczytać i zrozumieć.

Życzeń świątecznych wysłanych kilkanaście lat temu SMS-em czy za pośrednictwem Gadu Gadu nie odczytam już nawet ja, nie mówiąc o kolejnych pokoleniach. Podobnie będzie z Jabberem czy innymi komunikatorami używanymi w międzyczasie, których nazw nawet nie pamiętam. Nie da się porównać kompetencji cyfrowych do umiejętności czytania czy pisania – bo świat technologii zmienia się zdecydowanie szybciej i gwałtowniej, niż pismo i język. Przeciętny człowiek nie jest w stanie za tym rozwojem nadążyć – dlatego, że jest tylko i aż człowiekiem, a nie dlatego, że jest „cyfrowym analfabetą”.

Nowocześni technoentuzjaści zdają się tego nie dostrzegać – są zbyt zajęci promowaniem kolejnych technologicznych produktów.

Kontrowersje wokół rozwiązań Ministerstwa Cyfryzacji

Mamy więc mObywatela – z nieujawnionym dotąd kodem. Aplikacja szczęśliwie jest nieobowiązkowa, Ministerstwu Cyfryzacji jednak bardzo zależy na jej rozpowszechnianiu. Do tego stopnia, że w ramach promocji z okazji Dnia Babci i Dziadka zachęca do udziału w konkursie – w zamian za podzielenie się prywatnymi wspomnieniami można wygrać 400 zł na „niezapomniane popołudnie z babcią lub dziadkiem”, za które powinniśmy odwdzięczyć się seniorom ucząc ich obsługi rządowej aplikacji.

To, czym Ministerstwo Cyfryzacji się już tak szumnie nie chwali, to koszt udziału w tej akcji. Pierwszy – instrumentalizacja relacji z bliskimi – widać już na pierwszy rzut oka. Drugi, mniej oczywisty, znajdziemy w regulaminie konkursu, dostępnym na stronie partnera akcji – prywatnej rozgłośni radiowej. Otrzymuje ona „nieodwołalną i przenaszalną” zgodę na wykorzystanie historii, a także „nieodpłatną i nieograniczoną terytorialnie” licencję zezwalającą na wykorzystanie i modyfikowanie opowieści i wykorzystywanie jej do celów marketingowych. W praktyce zdjęcie babcinych pierogów może zostać wykorzystane w książce kucharskiej, z którą babcia nie miała nic wspólnego, ulubione powiedzonko dziadka – stać się hasłem znanej kampanii reklamowej, z której dziadek nie zobaczy nawet grosza, a coś, co dla nas miały sentymentalny i przyjemny wymiar zostać wykorzystanie w zupełnie niepożądanym przez nas kontekście – i nic nie będziemy mogli z tym zrobić. A to wszystko w imię nauczenia dziadków z korzystania z rządowej „aplikacji za 0 zł”.

Kolejną, również promowaną przez Ministerstwo Cyfryzacji, usługę stanowią e-doręczenia. Chociaż dla obywateli usługa pozostaje dobrowolna, to instytucje czy osoby wykonujące zawód zaufania publicznego są już prawnie zobowiązani do jej stosowania, a przykaz będzie stopniowo rozszerzany na przedsiębiorców.

Lekarze już teraz są zobowiązani do wystawiania e-recept, a szkoły do stosowania e-dzienników. Przymusowej cyfryzacji poddano nawet… kominiarzy, którzy teraz za każdy wykonany przegląd komina muszą wystawił protokół elektroniczny. Pandemia wymusiła zdalne nauczanie i zdalne leczenie, dając pole do wielu nadużyć – zwolennikom „cyfryzacji wszystkiego” wciąż było jednak mało i domagali się, by zobowiązać obywateli do instalowania specjalnych covidowych aplikacji, z jednoczesnym traktowaniem każdego, kto z jakiegoś powodu nie posiada popularnego smartfona, jako przestępcy. Politycy czy urzędnicy co jakiś czas wracają z tematem e-wyborów, mimo, iż przerasta ich rzetelna obsługa własnych stron internetowych (za to bardzo dobrze radzą sobie z promocją w social mediach). O tym, dlaczego wybory przez internet to zły pomysł, można przeczytać na łamach TECHSPRESSO.CAFE w tym tekście.

To, o czym mówi się zdecydowanie rzadziej, to niedogodności i zagrożenia płynące z zarówno z wszechobecnej cyfryzacji jak i – chyba w jeszcze większym stopniu – z bezkrytycznego do niej podejścia.

Tracą użytkownicy – skazani albo na FOMO i bombardowanie powiadomieniami z usług i aplikacji, na które nie mają ochoty, albo wypadnięcie poza nawias łańcucha informacji. Traci ich prywatność – bo chociaż mamy prawo do zapomnienia (RODO), to wciąż nie mamy sformalizowanego prawa do niekorzystania z cyfrowych usług.

W praktyce, dobrowolnie lub przymusowo, oddajemy nasze dane i naszą cyfrową twórczość prywatnym firmom, a te wykorzystują je, by na nich zarabiać – czy to wykorzystać przeciwko nam zachęcając nas do wzięcia udziału w internetowym sporze czy powieleniu dezinformacji, czy to sprzedać firmom marketingowym w celu wyświetlenia nam sprofilowanych reklam, czy szkoląc na naszych treściach sztuczną inteligencję.

Cyfryzacja jak mało co niesie ryzyko przedkładania ceny usług nad ich jakością. Łatwiej powiedzieć, że pracujemy nad wdrożeniem AI w nauczaniu, niż zająć się realnymi problemami polskiego szkolnictwa, łatwiej rozwodzić się nad korzyściami, jakie technologia przyniesie medycynie – niż pochylić się nad prawdziwymi kłopotami systemu zdrowia i opieki medycznej. Pod płaszczykiem nowoczesności i otwartości na klienta łatwiej przemycić usługi, które nie wzbudzą większym kontrowersji – nawet, jeśli długofalowo więcej problemów wygenerują, niż rozwiążą.

Zgodzę się, że Polakom brakuje kompetencji cyfrowych – ale rozumianych szeroko, z uwzględnieniem nie tylko zalet, ale także wad cyfrowego świata. Nie widzę w politykach woli, by taką świadomość kształtować – za często utożsamiają kompetencje cyfrowe z poklaskiem dla własnych pomysłów oraz propozycji Big Techów, z którymi żyją dobrze. Jeśli nie chodzą na towarzyską kawę z ich przedstawicielami i nie robią sobie zdjęć w ich amerykańskich siedzibach – to przynajmniej wykorzystują ich usługi do autopromocji. Na stronach administracji publicznej zdecydowanie częściej zobaczymy zachętę, by odwiedzić profil urzędnika na popularnych platformach społecznościowych, niż informacje o tym, z jakie ryzyko one niosą.

Mimo skomplikowanej sytuacji politycznej zdajemy się też nie zauważać, jak niebezpieczne trzymanie wszystkiego w internecie. Grozi to zarówno utratą dostępu do konta w przypadku problemów technicznych czy decyzji Big Techów (vide głośny przypadek zablokowania całego konta Google za wysłanie lekarzowi dokumentacji medycznej), jak i wyciekami danych i dostępem do nich osób nieuprawnionych. Obcego człowieka w biurze łatwo zauważyć, cyberszpieg może infiltrować system informatyczny miesiącami, pozostając niezauważonym.

Tymczasem, patrzenie na technologię wyłącznie przez różowe okulary niesie pole do wielu nadużyć. Tak bardzo chwalone i cenione przez wielu zdalne nauczanie pogłębiło nierówności edukacyjne i źle wpłynęło na stan psychiczny uczniów, a lekarskie e-wizyty były przez niektóre przychodnie wykorzystywane do tego, by spławiać pacjentów. Osoby starsze statystycznie częściej chorują, częściej też nie dosłyszą i są wykluczone cyfrowo. Dzwoniąc do lekarza nic nie zrozumieją, idąc do przychodni dowiedzą się, że nie powinny przychodzić, bo przecież jest e-porada.

Przepracowany pracownik firmy lub instytucji może ją narazić na niebezpieczeństwo, zabierając pracę do domu i korzystając z prywatnego sprzętu – zwłaszcza, gdy pracodawca, zamiast udostępnić mu służbowego laptopa i przeszkolić z podstaw cyberbezpieczeństwa cieszy się z „oszczędności”, wynikających z nowoczesnego zarządzania firmą.

Wydawałoby się, że problem powoli zaczynają dostrzegać prawodawcy i politycy. We Francji, Belgii czy Włoszech wprowadzono „prawo do odłączenia”, które miałoby chronić pracowników przed przymusowym odbieraniem maili czy telefonów po pracy. Tematem zainteresowała się też Unia Europejska.

Niestety, wszystkie te inicjatywy są niedoskonałe, stanowią kroplę w morzu potrzeb i skupiają się przede wszystkim na prawach pracowniczych, a ten aspekt to jedynie wycinek szerszego problemu. Uwzględniając, jak wiele naszych danych wrażliwych chcą gromadzić władze państwowe i jak chętnie współpracują w tej mierze z prywatnymi firmami nie widzę w tym działaniach realnej chęci pomocy pracownikom, a chęć odwrócenia uwagi od własnych przewinień.

Niemiecka lewica zaproponowała Ustawę o Dostępie Offline, która gwarantowałaby obywatelom także analogowy dostęp do państwowych usług. Pomysł został jednak odrzucony. Na polskim gruncie podobna inicjatywa nawet się nie pojawiła.

Technoentuzjazm – nowa religia?

Technoentuzjazm nie jest już tylko stylem życia, do którego każdy ma prawo – stał się niejako religią, której wyznawcy czują obowiązek, by nawracać niewiernych – czy to za pomocą łagodnej perswazji, czy przymusu.

Nieważne, gdzie pójdę, z kim i o czym będę rozmawiać – w większości przypadków skończy się głoszeniem mi ewangelii technoentuzjazmu. Prędzej czy później temat zejdzie na „ale czemu nie używasz do tego telefonu, tak jak ja?”. Mniej kulturalny rozmówca zwyzywa mnie od zacofanych idiotek, ten bardziej kulturalny zacznie argumentować, dlaczego ON wspomaga się nowinką techniczną, robiąc zakupy czy gotując wodę na herbatę, zachwalając możliwości takiej czy innej aplikacji i argumentując, że przesadzam, nie mając ochoty brać z niego przykładu. Ewentualnie przy stole zostanie zaserwowana jakaś modna, hulająca po social mediach dezinformacja, a gdy ją zdementuję to usłyszę, że niepotrzebnie wszczynam spory i kłótnie – bo ktoś chciał tylko zabłysnąć w towarzystwie, żeby „było miło” – a ja niepotrzebnie się wtrącam i psuję atmosferę. W najlepszym przypadku pójdę do jakiegoś punktu usługowego czy sklepu i usłyszę zachętę do założenia aplikacji lojalnościowej – czasami wypowiedzianą odruchowo i od niechcenia, czasami wręcz z ewangelicznym zacięciem.

Przypomina mi to zachowania wielu – prawdziwych lub farbowanych – katolików sprzed kilkunastu lat. Nie przyjmowali do wiadomości, że ktoś nie planuje brać ślubu kościelnego, chrzcić dziecka czy zapisywać go na katechezę. Wychodzili z pozycji wszystkowiedzącego mędrca, stosując misternie budowane perswazje, prośby i groźby. Zdarzało się, że dziecko towarzyszące matce podczas zakupów pytano o to, do której klasy chodzi – by otrzymawszy odpowiedź oznajmić „o, to w tym roku komunia” – i nie czekając na reakcję dać garść okołokomunijnych rad.

Pozornie w ostatnich latach sytuacja się poprawiła – ale tylko pozornie. Ludzie nie zaczęli nagle szanować czyjejś prywatności czy respektować cudze prawo do decydowania o własnym życiu, a jedynie zmieniono bóstwo.

Bardziej niż niechęć do chrztu zbulwersuje niechęć do WhatsAppa, a zachęty do zapisania dziecka na katechezę „bo wszyscy chodzą” zostały zastąpione przez namowy do sprawienia mu smartfona, bo przecież „wszyscy w szkole korzystają”. Z niecierpliwością czekam jeszcze, aż ktoś zacznie mi argumentować konieczność założenia 10-latce Instagrama czy TikToka filtrem nakładającym dziecku białą komunijną sukienkę i mam wrażenie, że prędzej czy później się doczekam…

Z wolnością do do życia offline też jest trochę jak z wolnością wyznania w małej wiosce wiele lat temu – teoretycznie także była. Przecież żadne prawo nie nakazuje nam korzystania z platform internetowych, bycia przedsiębiorcą czy pracowania online. To teoretycznie wciąż nasz wybór w imię nieśmiertelnego „jak ci się nie podoba, to zawsze możesz zmienić pracę”. Tyle, że wedle unijnych danych, samą pracę platformową ma w 2025 roku wykonywać w UE 43 miliony osób. Wpadliśmy w iluzję nazywania różnych form przymusu wolnością wyboru.

Walka z wykluczeniem czy prawo do wykluczenia?

Gosia Fraser pisała swego czasu o zjawisku domagania się stałej dostępności przez ludzi, którzy chcieliby odłączyć się od internetu, innym jednak tej wolności nie dają.
Wiele osób, firm czy instytucji albo ogranicza swoją aktywność do popularnych socialmediów, albo udziela się głównie tam – i dotyczy to także ludzi czy organizacji jawnie bigtechom niechętnych. Tkwimy w samonakręcającej się spirali: twórcy siedzą w social mediach, bo są tam ich odbiorcy, a odbiorcy chcą widzieć, co udostępniają twórcy. Wiele biznesów nie utrzyma się bez działalności na popularnych platformach – a jednocześnie nie oferuje swoich usług poza nimi.

Niedawno radość sprawiła mi papierowa ulotka z menu pizzerii, dostarczona wraz z pizzą – coś, co kiedyś produkowano masowo i uchodziło za zbędną makulaturę, dzisiaj stanowi towar deficytowy, bo branża wychodzi z założenia, że wystarczy wrzucić menu gdzieś w czeluście Facebooka.

Nie neguję, że wykluczenie cyfrowe, zwłaszcza w niektórych grupach społecznych jest realnym problemem, z którym trzeba walczyć. Nie zapomnę, jakie wiadra pomyj wylewano w trakcie pandemii na rodziny wielodzietne czy po prostu uboższe, których nie było stać na osobnego laptopa dla każdego dziecka. Wiem, że technologia daje wiele możliwości, że umożliwia zarobek, kontakt z bliskimi, załatwienie wielu spraw – i że zdobycie kompetencji cyfrowych zmieniłoby jakość życia wielu ludzi na lepsze.

Jednocześnie wiem, że nie kupi się już ani biletu na pociąg w kasie (może poza większymi ośrodkami), ani na tramwaj w kiosku Ruchu. Na stacjach kolejowych wiszą informacje nieaktualne od lat – bo te aktualne są w internecie, a miasto, zamiast zainwestować w lepszą komunikację publiczną, woli reklamować hulajnogi elektryczne prywatnej firmy, dostępne tylko za pośrednictwem aplikacji.

Jadąc na wakacje wzbudzam niemałą sensację kupując papierową mapę, która nie rozładuje mi się „w środku niczego”, a pytając w facebookowiej grupie o książkę na interesujący temat otrzymuję w poleceniach wideokursy.

Gdy co jakiś czas w mediach pojawiają się doniesienia o inicjatywach typu „mobilny urząd” – dyżurni technoentuzjaści czują się wywołani do tablicy, by wyśmiać lub zwymyślać i sam pomysł, i ludzi, którzy chcieliby z niego skorzystać. Jedna z bibliotek umieściła ogłoszenie o pracę – pracownik mediateki musiałby w imieniu instytucji prowadzić profil na TikToku. Trudno o bardziej jaskrawy przykład, kiedy przy wszystkich związanych z TikTokiem kontrowersjach jego obsługa ma się stać obowiązkiem de facto bibliotekarza. Czy naprawdę w tą stronę powinna iść ta „walka z wykluczeniem cyfrowym”?

Finalnie presja entuzjastów stała się na tyle silna, że w świadomości społecznej przymus cyfrowy jawi się jako większy, niż jest w rzeczywistości. Wbrew temu, co sugerują niektóre szkoły lub przedszkola, rodzic nie musi posiadać smartfona czy zgadzać się na publikację wizerunku dzieci w mediach. Wrocławski rower miejski można – przynajmniej wedle informacji z ich strony – wypożyczyć za pomocą połączenia telefonicznego, bez korzystania z aplikacji. Można posiadać konto w banku nie korzystając z bankowości mobilnej, odebrać paczkę z automatu na podstawie samego kodu i numeru telefonu lub kupić coś na portalu aukcyjnym przez zwykła stronę internetową. Wciąż można zrobić zakupy płacąc gotówką i będąc obsłużonym przez ludzką kasjerkę – która wprawdzie w czasami nie przyjmuje do wiadomości, że nie chcemy karty lojalnościowej, sromotnie przegrywając tym samym w przetwarzaniu informacji z kasą samoobsługową, ale to już osobna kwestia.

Na poczcie wciąż można kupić znaczki (chociaż z kartkami pocztowymi to już różnie bywa), sklepy wciąż sprzedają papierowe terminarze i wciąż istnieją biblioteki, z których można wypożyczyć książki. Paru zdziwionych, dorosłych i wykształconych ludzi, mimo ich początkowego sceptycyzmu, udało mi się do tych trzech rzeczy przekonać. Z tym, że nie każdy ma i niekażdy chce mieć smartfona, poszło już gorzej.

Nie chodzi o to, by przeciwstawiać usługi cyfrowe tym analogowym, a świat offline temu online. Złym pomysłem jest też walka o prawo do cyfrowego wykluczenia, bo jakiekolwiek wykluczenie z definicji stawia nas w sytuacji przymusu, w której nie chcemy się znaleźć. Nie można jednak ani własnego technooptymizmu, ani „walki z wykluczeniem cyfrowym” traktować jako pretekstu do narzucania cyfrowego przymusu, obniżania jakości usług czy, tym bardziej, negowania cudzego prawa do wyboru do decydowania o własnym życiu. Zwłaszcza, że osoby wykluczone cyfrowo zdają się mieć nieraz większe kompetencje cyfrowe związane ze świadomością różnych zagrożeń, niż samozwańczy eksperci hurraoptymistycznie nastawieni do technologii. Nie chcę, by bibliotekarz musiał obsługiwać TikToka – wolę, by był świadomy, jakie niebezpieczeństwa się z nim wiążą. Powinno się szanować prawo człowieka do bycia online – i do życia offline. Z tym pierwszym państwo i społeczeństwo radzą sobie aż za dobrze. Czas, żeby zaczęły respektować także to drugie.

Źródła

Volker Briegleb, Packstation: DHL rüstet ältere Automaten auf Bluetooth um – heise.de, 19.04.2023
Leena Simon, Was ist Digitalzwang? – digitalcourage.de, 27.04.2023
Agata Wojciechowska, HBO strzela sobie w stopę. Wyłącza dostęp nawet dla 4-letnich telewizorów – bankier.pl, 24.01.2022
Want to book a Ryanair flight? Prepare for a face scan! – noyb.eu, 19.12.2024
Leena Simon, Mit Digitaler Mündigkeit die Welt retten – digitalcourage.de, 14.03.2023
Iwona Kazimierska, Cyfrowy analfabetyzm starszych Polaków zagraża ich zdrowiu – mzdrowie.pl, 06.03.2024
Paweł Woźniak, Brak umiejętności cyfrowych to współczesny analfabetyzm – filarybiznesu.pl, 29.10.2021
Suzanne Krause, Offline-Gesetz in Frankreich. Das Recht auf Ausklinken – deutschlandfunk.de, 27.07.2018
Karoline Meta Beisel, Offline – und das ist auch gut so! Geplantes EU-Recht aufs Abschalte – sueddeutsche.de, 3.10.2020
‘Right to disconnect’ should be an EU-wide fundamental right, MEPs say – europarl.europa.eu, 21.12.2021
Right to disconnect – eurofound.europa.eu, 1.01.2021
E-protokół od 18 września potwierdzi wykonanie przeglądu przewodów kominowych – gunb.gov.pl
Volker Briegleb, Packstation: DHL rüstet ältere Automaten auf Bluetooth um – heise.de, 19.04.2023
Małgorzata Fraser, UNESCO: edukacja zdalna zwiększa nierówności w dostępie do nauki – cyberdefence24.pl, 08.09.2023
Badanie: na zdalnej edukacji najbardziej ucierpiała funkcja opiekuńcza szkoły – samorzad.pap.pl, 14.06.2020
NIK: Szkoły w czasach pandemii – nik.gov.pl, 01.02.2022
Kampania na Dzień Babci i Dziadka – podziel się historią i naucz dziadków korzystać z mObywatela – gov.pl, 20.01.2025
Paweł Woźniak, Brak umiejętności cyfrowych to współczesny analfabetyzm – filarybiznesu.pl, 29.10.2021
e-Doręczenia obowiązkowe również dla przedsiębiorców – gov.pl, 23.12.2024
Platon cytowany za serwisem wolnelektury.pl

Total
0
Shares
3 komentarzy
  1. Dzień dobry Pani Joanno

    Na początku chciałem podziękować za tekst który z wielkim zainteresowaniem przeczytałem.
    Jako osoba pracująca od lat w branży e-commerce chciałem się odnieść do jednego fragmentu, tego w którym wspominała Pani że przy próbie kupna wina online była Pani proszona nie o rok, a o pełną datę urodzenia i uznała to Pani za zbyt wiele.
    Widzi Pani, gdyby platforma prosiła tylko o rok, oznaczałoby to, że dziś, w zależności od ustawień, alkohol na tej platformie mogłaby kupić osoba niepełnoletnia urodzona w Lutym 2007 roku (gdyby cały rok 2007 został uznany za pełnoletni), lub osoby urodzone w styczniu 2007 roku nie mogłyby go kupić (gdyby cały 2007 wykluczyć).
    Jest to po prostu kwestia prawna, w sklepie alkoholowym też nie wystarczy pokazać dokumentu potwierdzającego rok urodzenia, sprzedawca musi mieć pewność że rozmawia z osobą pełnoletnią.

    Pozdrawiam i miłego dnia

    1. Dziękuję za komentarz 🙂
      Tak, wiem, że w przypadku osób, które dopiero w tym roku kończą 18 lat to może być problem – ale, o ile nie przeszłoby proste „tak, mam ukończone 18 lat”, to wystarczyłoby ograniczyć pytanie o datę do tego jednego rocznika (czyli poprosić o rok urodzenia i dodatkowo zapytać o dokładniejszą datę, gdy z roku nie wynika pełnoletność). W sklepie stacjonarnym mamy do czynienia z trochę inną sytuacją. Tam obsługa jedynie zerka na dowód osobisty – nie spisuje z niego danych (a przynajmniej nie powinna), nie przechowuje ich, nie wymaga dodatkowej rejestracji.

  2. Ja tam widzę problem w zupełnie innym miejscu. Jako użytkownik systemów otwartoźródłowych (tak, jeden z tych co kupuje della tylko dlatego, że ma „ME disabled”, po czym babrze w firmware od wifi i baterii) nie mogę mieć smartfona.
    Otóż to co oferują smartfony i co producenci piszą, czy raczej są zmuszeni ujawnić w umowach licencyjnych, za nic nie chce się zmieścić w definicji „mieć”. No nie wiem, świnki mają masarnię? To nie pasuje zupełnie.
    I nie chodzi o ten układ łączności czyli baseband, za informacje o którym można w wielu wolnorynkowych krajach pójść siedzieć, chodzi o potworną dziurę w zabezpieczeniach, stale wykorzystywaną rosnącą powierzchnię ataku, którą jest ciągłe strumieniowanie danych wrażliwych do firm prywatnych. Firm, których priorytetem jest odpowiedzialność przed akcjonariuszami, stąd w razie problemów finansowych dane mogą komercyjnie „wyciec” (w krajach, gdzie nie można ich oficjalnie sprzedać), albo po prostu zostać przeniesione do kraju, gdzie sprzedać je już można. A przypadek polskiej inwigilacji dziennikarzy i działaczy pokazuje, że ma do tych danych dostęp każdy bandyta z paragrafem. Tu nie ma ograniczeń technicznych uniemożliwiających wyciek! Tu są tylko łatwe do obejścia sztuczne zasady.
    Co gorsza, równocześnie propagowane są dwie sprzeczne koncepcje. „Nie robisz nic nielegalnego to nie masz nic do ukrycia” i „Zaufaj nam, nie pokażemy kodu źródłowego, ale aplikacja jest bezpieczna”. Oczywiście łatwo dodać dwa do dwóch i zauważyć, że oznacza to, że firmy mają niecne zamiary, ale coś mało kto kojarzy te dwa fakty. Hej, nie myśl o tym, aplikacja kalkulator wymaga dostępu do mikrofonu, książki telefonicznej, GPS i modemu, kliknij „Tak” bo na „Nie” nie zmieści się palec!
    Stąd zamiast smartfona kupiłem sobie PDA. Przenośna konsola do gier przerobiona na linuksowy mikro-laptop z kilkoma zmianami dla łatwiejszego korzystania. I korzysta mi się z tego całkiem dobrze, o ile tylko przeglądam internet, piszę dokumenty, nagrywam czy ogólnie korzystam z desktopowego internetu. Ponieważ jednak firmy stosują ekonomiczny przymus instalowania aplikacji, postanowiłem zasymulować Androida.
    Symulowanie Androida stanowi pewne tabu, porównywalne ze zwielokrotnianiem identyfikatora jednej przeglądarki internetowej – o ile proste i mało skuteczne rozwiązania są dostępne, o tyle własna inwencja wymaga przebijania się przez nieudokumentowany, a nieraz obfuskowany kod źródłowy (Pozdrawiam Mozillę) a i tak okazuje się, że przeglądarka „cieknie”. Udało mi się jednak uruchamiać Androidowe aplikacje mając sporo kontroli nad „wirtualnym smartfonem”. I tutaj okazało się, że jest jak w tym sprośnym dowcipie „niby nie ma żadnych ograniczeń, a potem się zaczęło: w stroju nekromanty nie można, gdzie z tym bakłażanem?”. Aplikacje, których jedyną powinnością jest zrobienie zapytania do serwera i wyświetlenie strony, co wykonuje się „z palca” jednym programem, nagle nie chcą działać gdy mikrofon czy GPS transmitują nie do końca to co powinny. Program do wyświetlenia we wbudowanym w system podglądzie strony do logowania próbuje wysłać informacje z dokumentów na karcie pamięci. A jeżeli użytkownik rzeczywiście ma urządzenie, czyli ma uprawnienia administratora, to już zupełnie „na bezczel” aplikacje odmawiają współpracy.
    I tu zmierzam do konkluzji. Internet powstał jako sieć oparta na wspólnych protokołach. Protokołach, czyli sposobach wymiany danych. To, czy strona otwarta zostanie w Edge, Firefoksie, Safari czy Chrome, nie stanowi różnicy, bowiem system stosuje znany protokół i przeglądarka obsługuje znany, wspólny protokół. Jak ktoś bardzo chce, może zaimplementować protokół w swoim programie i np. wyświetlać dane w odpowiedni dla siebie sposób. Dlatego zamknięte na resztę „internety” od dostawców jak CompuServe czy AOL, łączące przez zamknięty ekosystem użytkowników tylko tego operatora, wyginęły już w latach 90-tych. Tymczasem aplikacje stanowią powrót do tych dziwnych czasów, w których, kontynuując „internet dostawców”, jazda po drodze wymaga opon konkretnej firmy, a chodzenie po chodniku butów od sponsora.
    To jest dobre pole do uregulowania przez różnego rodzaju organizacje mające bronić praw konsumentów, ale co oni robią? A dokładnie to samo co firmy! Własne aplikacje, brak dbania o interoperacyjność i symboliczne kary za sprzeniewierzenie danych, bo przecież to organizacje rządowe, a rządowi zależy na inwigilacji. Jak dane będą potrzebne to wyślą bandytę z paragrafem i dostaną to co będą chcieli, a nie robi się rosołu z kury, która znosi złote jajka.
    To nie jest gra, którą można wygrać na tych zasadach. Można grać, stosować coraz to bardziej zorientowane na prywatność smartfony, ale jak się przeskoczy to wszystko np. emulacją, to taki kieszonkowy agent karmiony dezinformacją po prostu nie będzie świadczył swoich oficjalnych usług. Niestety, jak to w tym starym filmie, jedynym sposobem na wygranie jest nie grać.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Powiązane teksty
Czytaj dalej

Gdy pianistę zastępuje robot

Robot, który gra na fortepianie i dzięki sztucznej inteligencji potrafi reagować na emocje publiczności, zaprezentowany został w Chinach. W jednej z restauracji w Hangczou na wschodzie kraju prawdopodobnie zastąpił dotychczas grającego tam pianistę. Nie jest to pierwszy przypadek łączenia maszyny z fortepianem.
Total
0
Share